Pokłady


Gry komputerowe

Gry towarzyskie

Kultura


TESGIR
Najlepsze miejsce
dla fanów fantastyki

T E S G I R
N a j l e p s z e m i e j s c e d l a f a n ó w f a n t a s t y k i

TOP7 najgorszych filmów MCU


Dodał dnia 27.04.2019 do Filmy. Brak komentarzy.

Wraz z „Avengers: Endgame” w filmach ze stajni Marvela zakończyła się pewna epoka. Iron Man i Captain America udadzą się na zasłużoną emeryturę, a pierwsze skrzypce zaczną zapewne grać takie postaci jak Spider-Man, Dr Strange czy Scarlet Witch. Jest to więc dogodny moment na to, by przyjrzeć się dotychczasowym filmom MCU i pomyśleć, które z nich były najlepsze, a które najgorsze. Niniejsza Myśl zajmuje się tym drugim zagadnieniem. Zapraszam.

Miejsce 7. „Guardians of the Galaxy” (vol. 1 i 2)

W pewnym sensie przykro mi to mówić, ale zupełnie nie rozumiem fenomenu „Strażników Galaktyki”. Oczywiście, oba filmy mają rozliczne zalety, na czele których wysuwają się interesująca obsada i znakomite efekty specjalne, ale całość jakoś nie porywa. Protagoniści wypadają blado w porównaniu z ziemskimi „Avengerami”, a konflikty wewnątrz grupy wydaja się być sztucznie nadmuchiwane zamiast wypływać z charakterów tworzących ją indywiduów. Całość stara się ratować humor, ale ani nie ma go dużo więcej, ani nie wydaje się lepszy niż w innych produkcjach spod szyldu MCU. Jeśli mam więc śledzić przygody kosmicznych awanturników, zdecydowanie bardziej wolę odpalić sobie serial „Firefly”, że o „Gwiezdnych Wojnach” nie wspomnę.

Miejsce 6. „Ant-Man”

„Ant-Man” nie jest filmem wybitnie złym, wręcz przeciwnie – to poprawnie zrealizowany, raczej nieszkodliwy obraz, który wypada jednak blado w porównaniu nawet z innymi średniakami z MCU (a tych jest, moim zdaniem, od groma). Heist movie w sosie superhero było świetnym pomysłem, a wykonawcy jak zwykle zostali obsadzeni znakomicie, coś jednak ostatecznie nie zagrało i mimo całkiem ciekawych idei całość wyszła nieprzekonująco. Z tego powodu w mojej pamięci „Ant-Man” zapisał się głównie jako film z najgorszym i najnudniejszym łotrem w dziejach MCU, a biorąc pod uwagę olbrzymią konkurencję, mówi to naprawdę sporo.

P.S. „Ant-Man and the Wasp” jest jedynym filmem z cyklu, którego nie widziałem, ale słyszałem, że nie jest najlepiej i to od ludzi, którym podobała się jedynka. Może więc w przyszłości „Ant-Man” wypadnie z tej listy zastąpiony swoją kontynuacją.

Miejsce 5. „Thor”

Pierwszy „Thor” jest podobno filmem, który sporo zyskuje przy kolejnych obejrzeniach. Może tak, może nie: ja widziałem go dwa razy i nie znajduję powodu, by oglądać trzeci. Film ten ma bardzo niewiele zalet, a na dodatek większość (jak ciekawe spojrzenie na kosmologię uniwersum oraz technologię i magię w Asgardzie) ukryta jest gdzieś w tle i nie ma większego wpływu na odbiór całości. Dodatkowo, Thor i Jane Foster są chyba najgorszą parą MCU, a to przecież ten związek miał być katalizatorem przemiany tego pierwszego – a trudno o katalizator przy kompletnym braku chemii. Swoją drogą, ani Tom Hiddleston, ani Chris Hemsworth mimo znakomitych występów w kolejnych obrazach nie zdołali mnie przekonać do siebie w debiucie, co sugeruje, że reżyser Kenneth Branagh nie potrafił wykorzystać ich olbrzymiego potencjału.

P.S. Wielu ludzi wylewa pomyje na „Thor: The Dark World”, który jest przez nich uważany za najgorszy film MCU. Ja jednak bawiłem się na nim całkiem nieźle, stąd nie uwzględniłem go na tej liście.

Miejsce 4. „Captain Marvel”

Jeśli spojrzymy na to całościowo, „Captain Marvel” jest być może największą porażką Marvela, nawet jeśli nie najgorszym filmem. Obraz, o którym mówiono już od długiego czasu przed premierą, nie tylko został wyprzedzony przez „Wonder Woman”, który odebrał mu palmę pierwszeństwa w kategorii „nowoczesny film z żeńską heroiną w roli głównej”, ale też okazał się tworem gorszym od dzieła Patty Jenkins. Na dodatek, żeby dotrzymać słowa i dać nam „najpotężniejszą postać w MCU”, Captainkę uczyniono tak niemożebnie potężną, że będzie sprawiała olbrzymie problemy następnym scenarzystom i reżyserom, którzy zapragną jej użyć; jakaś bohaterka może być nawet i niepokonana, ale nie może być niepokonywalna. Sam film zaś to do bólu poprawne „origin story” i po latach będzie pamiętany głównie ze względu na to, jak wspaniale udało się w nim odmłodzić twarz (ale już nie bieg) Samuela L. Jacksona.

Miejsce 3. „Incredible Hulk”

„Incredible Hulk” jest filmem, którego MCU się po prostu wstydzi: mimo że bez wątpienia należy on do rodziny, z całą pewnością nie jest zapraszany na klanowe obiady. Wszelkie nawiązania do tego filmu są podawane bardzo oszczędnie, a wątki w nim rozpoczęte zapewne nigdy nie doczekają się kontynuacji; pojawienie się Thaddeusa Rossa z tego właśnie obrazu w „Civil War” uważam raczej za wypadek przy pracy lub desperacką próbę zaprzeczenia sytuacji opisanej powyżej. Obraz jest co prawda lepszy od wydanego wcześniej „Hulka” Anga Lee, ale wciąż jest to film po prostu nudny (łącznie z finałową potyczką), który na dodatek bardzo oszczędnie gospodaruje obecnością Zielonego Giganta na ekranie i gdyby nie wyjątkowej urody nogi Liv Tyler, w ogóle bym go nie zapamiętał.

Miejsce 2. „Iron Man 3”

Osobiście mam taką teorię, że około 2010 roku Disney założył się z Foxem o to, kto zrobi gorszy film o swoim najbardziej lubianym superbohaterze – i tak oto w A.D. 2013 w kinach pojawiły się „Iron Man 3” i „The Wolverine”. Nie mam pojęcia, komu przyznałbym wygraną w tym zakładzie, ale wiem jedno: oba filmy są koszmarne. Pomysł na scenariusz w tym wypadku jest następujący: weźmy lubianą postać, pozbawmy ją jej wyposażenia lub mocy, zmieńmy z kompletnego badassa w miękką kuśkę i dajmy prawdziwie kiepskiego przeciwnika. Oglądanie „Iron Mana 3”, którego obie poprzednie części lubiłem, było dla mnie prawdziwą katorgą i ciężko mi znaleźć w tym obrazie choćby jeden pozytywny element. Jeśli to będzie zależało ode mnie, to do ponownego seansu już nigdy nie zasiądę.

Miejsce 1. „Black Panther”

Szczerze mówiąc, „Black Panther” jest lepszym filmem niż „Iron Man 3” i „Incredible Hulk”, a może nawet lepszym niż „Thor” i „Captain Marvel”. Postanowiłem go jednak przesunąć na 1. miejsce w ramach protestu przeciwko temu, jak jest postrzegany w niektórych środowiskach. Po premierze filmu okrzyknięto go nieomal objawieniem i jednym z lepszych obrazów MCU, podczas gdy w rzeczywistości oscylował gdzieś wokół dolnej granicy przeciętności; nie porwał mnie ani powszechnie chwalony Killmonger (nie widzę w nim absolutnie nic wyjątkowego), ani bardzo interesujący w „Civil War” T’Challa, który tutaj wyraźnie przygasł (za to Andy Serkis, poezja). Wisienką na tym zgniłym torcie była nominacja do Oscarów w kategorii Najlepszy film za rok, w którym zobaczyliśmy także „Avengers: Infinity Wars” – a wszystko dlatego, że rzecz dzieje się w Afryce, a większość obsady jest czarnoskóra. Nie tak okazuje się tolerancję i nie tak walczy z rasizmem, bo jedynym efektem będzie obrzydzenie tego filmu sporej części widowni (co nie jest równoznaczne z tym, by filmowcy mieli podlizywać się wyznawcom białej supremacji czy innym rasistowskim zbiorom ludzkim – mówię tutaj o rozsądnej części widowni, takiej jak mam nadzieję ja).

Opinie


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 *