Wraz z premierą IX epizodu „Gwiezdnych Wojen” zakończył się kolejny etap życia tego uniwersum, a pomimo doniesień o tworzeniu kolejnej trylogii, prawdopodobnie przez kilkanaście lat nie zobaczymy następnych „Star Warsów” na dużym ekranie. Jest to więc dobry czas na jakieś podsumowanie dotychczasowego dorobku marki, np. w formie rankingu wszystkich jedenastu filmów aktorskich, które ukazały się do tej pory i które były puszczane w kinach (sorry, „Christmas Special”). Zapraszam.
Miejsce 11. „Star Wars: Episode II – Attack of the Clones”
Zdecydowanie najgorszy film z serii. W przeciwieństwie do Trylogii Luke’a, która trzymała się jednego gatunku, Trylogia Anakina przeskakiwała po różnych stylach, a w wypadku epizodu drugiego zaproponowana nam młodzieżowy romans, czy też – żeby być bardziej precyzyjnym – teen dramę, czyli kategorię, w której chyba nie da się nakręcić niczego przyzwoitego. Oczywiście i w tej części można znaleźć porządne aktorstwo i przyzwoite sceny akcji, ale najbardziej w pamięć zapadają dramatyczne dialogi i fatalna gra aktorska głównego duetu – po sieci krąży nawet mem o treści, że Hayden Christensen i Natalie Portman zrobili na planie dowcip Lucasowi i grali jak kompletni amatorzy, a temu ostatniemu żart tak się spodobał, że wykorzystał większość tych ujęć. Nie, nie i jeszcze raz nie.
Miejsce 10. „Star Wars: Episode I – The Phantom Menace”
Jedyny poza powyższym film z serii, który według przynajmniej części fanów jest w stanie dorównać mu antyjakością. Ja się jednak z taką opinią nie zgadzam i chociaż także uznaję „Mroczne Widmo” za słaby film, moim zdaniem i tak prezentuje się on o wiele lepiej od „Ataku Klonów”. Szkopuł jednak w tym, że jest to film typowo dla dzieci – pamiętam, że oglądając go jako 10-11 latek miałem kupę zabawy, a Jar Jar z miejsca stał się moją ulubioną postacią. Teraz jestem jednak dorosły i filmy z dziecięcym protagonistą już mnie tak nie fascynują. Dlatego też z części pierwszej zabieram ze sobą głównie „Duel of Fate” (tak motyw muzyczny, jak i całą scenę, aczkolwiek nie jest to moim zdaniem najlepszy pojedynek na świetlówki w „Gwiezdnych Wojnach”) i jadę dalej.
Miejsce 9. „Star Wars: Episode IX – The Rise of Skywalker”
Najświeższy póki co film z uniwersum można podsumować jednym zdaniem: ogląda się go fajnie, ale jak się zacznie myśleć, to już gorzej. Tempo tego obrazu jest prawdziwie zabójcze, a zarówno spora ilość akcji, jak i olbrzymia liczba nowych planet, postaci i technologii nie pozwalają zbytnio się nudzić. Potem jednak chcemy przywołać z pamięci jakąś fajną scenę, motyw czy wątek… i nic, pustka – za to od razu przychodzą na myśl rozwiązania, które wydają się poprowadzone niezbyt dobrze. Z tego względu tak dalekie miejsce i szkoda, że potencjalnie bardzo dobra Trylogia Rey zakończyła się w tak rozczarowujący sposób.
Miejsce 8. „Star Wars: Episode III – Revenge of the Sith”
Z obsadzeniem tego i sąsiadujących miejsc miałem olbrzymi problem – wszystkie te trzy filmy trzymają podobny poziom i nie jestem w stanie ze 100-procentową pewnością powiedzieć, który z nich podobał mi się bardziej, a który mniej. Ostatecznie na miejscu 8. ląduje epizod trzeci, czyli całkiem przyjemny film akcji, który jednak wciąż nosi na sobie piętno romansu Anakina i Padme. Dla mnie jest też momentami zbyt przeszarżowany, a największym przejawem tegoż jest finały pojedynek Obi-Wana z Vaderem, w którym zamiast mocnej strony emocjonalnej mamy skakanie po walących się budynkach i unoszących się tuż nad lawą kawałkach metalu (za to osławione „Nooooo!” Dartha w ogóle mi nie przeszkadza). Średniak, ale można obejrzeć do popcornu i się zbytnio nie krzywić.
Miejsce 7. „Solo: A Star Wars Story”
Główny powód, dla którego Disney postanowił przystopować z kolejnymi „Star Warsami” – rozczarowujący wynik finansowy „Solo” kazał molochowi przemyśleć decyzje biznesowe i wycofać się z corocznego wypuszczania nowego filmu. Chociaż historię Hana można było zapewne przedstawić w lepszy sposób, ten nie jest wcale zły, a nade wszystko nie jest szkodliwy – to tylko poboczna historia, prawie że Legendy, a nie „twardy” epizod filmowej sagi, można mu wybaczyć więcej. Na pewno na plus ocenić muszę Aldena Ehrenreicha, który potrafił wykreować przekonującą kreację bez kopiowania jeden-do-jednego Harrisona Forda, na minus – totalnie zbędną postać Qi’ry czy dziwny powrót Dartha Maula. Mimo wszystko mam nadzieję, że młody Han Solo jeszcze kiedyś zagości na ekranach kin czy chociażby telewizorów.
Miejsce 6. „Rogue One: A Star Wars Story”
Pierwsza z „Star Wars Historii”, która pokazała, że „Gwiezdne Wojny” sprawdzą się na ekranach kin także wtedy, kiedy niemal kompletnie zrezygnujemy w nich z Jedi, Mocy i mieczy świetlnych oraz że ludzie „łykną” nieco dojrzalsze historie w tym uniwersum. Wielu fanów uważa „Rogue One” za jeden z najlepszych obrazów w serii, ja jednak muszę nieco ostudzić gorące głowy – fakt, trzeci akt jest genialny (a jak wchodzi Vader, to już w ogóle łohoho), ale w dwóch poprzednich nieco wieje nudą, a główna aktorka gra cały film na jednej minie. Raz jeszcze wyrażam nadzieję na powrót „Historii” na ekrany, a kiedy to się stanie, na pewno zamelduję się w kinie.
Miejsce 5. „Star Wars: Episode VI – Return of the Jedi”
Wraz z miejscem 5. wychodzimy z filmów średnich i przechodzimy do filmów dobrych, a pierwszym z nich jest zwieńczenie Trylogii Luke’a. Film ma co prawda nieco przydługi wstęp na Tatooine, a Ewoki to kolejny element uniwersum skierowany głównie do dzieci, ale z drugiej strony to właśnie tutaj jesteśmy świadkami najlepszego i najbardziej emocjonującego pojedynku w całej sadze: kiedy Luke walczy z Vaderem w sali tronowej Imperatora, zawsze mam ciarki. Choreografia, dialogi, muzyka – wszystko jest tu najwyższej próby. I choćby nawet całość była kompletnym gniotem, ta scena zapisała się w historii serii złotymi zgłoskami, nawet jeśli reszta jest „tylko” dobra.
Miejsce 4. „Star Wars: Episode VIII – The Last Jedi”
Film, który jak żaden inny podzielił fandom – jedni go kochają, inni nienawidzą; ja, jak można się domyślić, należę do pierwszej grupy. Przyznaję, ze sceny w kasynie są zupełnie niepotrzebne, wątek Poego i floty mógłby być lepszy, a Snoke i Phasma okazać się większym wyzwaniem. Ale jednak to, co twórcy robią tutaj z Luke’iem, Rey i Kylo Renem zasługuje na głęboki ukłon – wątek tej trójki jest bezbłędny, a chociaż scenarzyści i reżyser podjęli tutaj spore ryzyko, zwróciło im się ono w dwójnasób. Z innych scen warto zwrócić uwagę na zniszczenie przez Hondo okrętu liniowego – ta „gra” ciszą, od której aż bolą uszy. Całość jest więc żywym dowodem na to, że czasem warto wstrząsnąć klasyką i wprowadzić do niej „nieklasyczne” rozwiązania.
Miejsce 3. „Star Wars: Episode V – The Empire Strikes Back”
Obraz powszechnie uważany za szczytowe osiągnięcie „Gwiezdnych Wojen”; u mnie ląduje na „jedynie” trzecim miejscu, acz nie z powodów własnych braków, a siły konkurentów. Ciężko mi tutaj znaleźć jakieś wady, a zalet jest mnóstwo: genialny Yoda, świetny pojedynek ojca z synem, znakomity romans. Nie da się tego ukryć: od strony fabularnej „Nowa Nadzieja” była jedynie przystawką, to „Imperium Kontratakuje” nadało ton uniwersum (zwróćcie np. uwagę na subtelną zmianę w zachowaniu Lorda Vadera). Irvin Kershner i Lawrence Kasdan zrobili tutaj świetną robotę i obok George’a Lucasa i Johna Williamsa to właśnie oni są w największym stopniu odpowiedzialni za to, że „Star Warsy” nie schodzą z ust i serc fanów już od ponad 40 lat.
Miejsce 2. „Star Wars: Episode IV – A New Hope”
Szczerze mówiąc, jak tak teraz myślę, muszę przyznać, że „Imperium Kontratakuje” jest zapewne lepszym filmem niż „Nowa Nadzieja”. Mimo tego, osobiście zawsze bardziej podobała mi się ta ostatnia. Po pierwsze, otwiera nam ona bramy do całkowicie nowego świata, a chociaż jak pisałem wyżej epizod V zrobił niesamowitą robotę, jeśli chodzi o światotworzenie, to tutaj stykamy się z uniwersum po raz pierwszy. Po drugie, w epizodzie IV duch przygody jest najpotężniejszy – to tutaj ratujemy księżniczkę i to tutaj Dawid (Rebelia) wygrywa z Goliatem (Imperium). Po trzecie wreszcie, z Trylogii Luke’a jedynie w „Nowej Nadziei” narracja jest spójna i prowadzi od punktu A do punktu B – w pozostałych dwóch wstęp, chociaż długi, jest jakby oderwany od reszty opowieści. Innymi słowy, oryginał zawsze na propsie.
Miejsce 1. „Star Wars: Episode VII – The Force Awakens”
„Prawdziwi” fani zapewne teraz będą mnie chcieli ukamienować, ale nic na to nie poradzę – „Przebudzenie Mocy” to moje ulubione „Gwiezdne Wojny”. To taka Oryginalna Trylogia w pigułce, jednak dostosowana do nowych czasów. A przede wszystkim, z genialnymi postaciami: Rey kocham w tym obrazie miłością bezwzględną, aktor grający Finna pokazuje kapitalny talent komediowy, a Poe, chociaż tutaj dopiero raczkujący, od razu kupuje mnie swoją ekranową charyzmą. (Szkoda tylko, że ktoś stwierdził, że biegający Harrison Ford to dobry pomysł.) Jest ucieczka Sokołem, jest nalot X-wingów, jest olbrzymia broń o destrukcyjnej sile rażenia z jednym tyci słabym punktem, jest pojedynek na miecze świetle. Czego więcej można oczekiwać po „Star Warsach”?
Opinie