Jeśli spytasz losowego gracza o komputerowe RPGi, prawdopodobnie zacznie snuć opowieść o magicznym świecie pełnym magii, potworów i fantastycznych ras – w takim settingu osadzone jest jakieś 83% produkcji tego gatunku. Inny pomysł na grę miało założone w 2011 r. praskie Warhorse Studios, które na miejsce akcji swojego debiutu wybrało… zupełnie normalne, ziemskie, średniowieczne Czechy. Już samo to sprawia, że produkcja prezentuje się naprawdę interesująco – kto by bowiem nie chciał pochodzić po wschodniej Europie początku XV wieku? (Szczególnie, gdy sam jest z tego regionu?) Jednak poza oryginalnym settingiem, gra potrzebuje także po prostu jakości. A czy „Kingdom Come: Deliverance” jej dostarczy? Sprawdźmy.
Głównym bohaterem gry jest Henryk, chłopak mieszkający w mieścinie o nazwie Skalica. Dni młodości upływają Heńkowi na zabawach z przyjaciółmi, flirtach z karczemną dziewką oraz przyuczaniem się do kowalstwa, którym to zajęciem para się jego ojciec. Sielanka kończy się w dniu, w którym mieścina zostaje zaatakowana przez siły Zygmunta – brata króla Wacława, z którym bije się on o czeski tron (w uproszczeniu). Rodzice chłopaka giną w bitwie, a on sam w trafia na osobistą służbę u swojego suwerena – pomniejszego szlachcica Radzika Kobyły. Chociaż pała on pragnieniem zemsty na niemieckim rycerzu dowodzącym atakiem na Skalicę, to jego pierwszym poważnym zadaniem staje się odnalezienie bandytów odpowiedzialnych za napad na niedaleką stadninę – przynajmniej dopóki śledztwo ujawnia, że to tylko część o wiele większej intrygi…
Recenzji KCD nie sposób zacząć inaczej niż od przyjrzenia się settingowi. Jako się rzekło, gra osadzona jest w średniowiecznych Czechach i to zupełnie prawdziwych – wszelkie mieściny, które odwiedzamy, istnieją (lub istniały) naprawdę – zachęcam do samodzielnego odszukania ich na mapie i porównania tego, co widzimy w grze, ze zdjęciami czy grafikami obrazującymi te rejony w rzeczywistości. Aktywności, w które będziemy się angażować, także pasują do świata przedstawionego – oczywiście wciąż będziemy szukać zaginionych psów czy zbierać przysłowiowe 10 marchewek, ale poza tym weźmiemy udział w polowaniach, pertraktacjach, oblężeniach i wszystkim tym, co kojarzy się ze średniowieczem. Realność świata przedstawionego przenika także do mechaniki – w przeciwieństwie do większości gier, Henryk musi jeść i spać, a wygrana w walce z dwoma czy trzema przeciwnikami stanowi nie lada wyzwanie (nawet pod koniec gry!). Oczywiście, wszystko to podane jest z pewną umownością, ale nie da się ukryć, że w porównaniu z większością gier KCD ma bardzo realistyczny feeling.
Tyle w teorii, a jak to się sprawdza w praktyce? No cóż, różnie i zależy, co kto lubi – jak wszędzie oczywiście, ale tu ma to nawet większe znaczenie niż zwykle. Sam zresztą nie do końca bawiłem się zgodnie z zamierzeniami twórców i wgrałem kilka modów upłynniających rozgrywkę – przede wszystkim ten pozwalający na zapis w dowolnym momencie, a nie tylko we własnym łóżku. (Zabawne: coś, co znane jest w wielu grach jako specjalny tryb Człowieka ze Stali, tu jest bazową formą rozgrywki.) A nie da się ukryć, że zapisy się przydają, gdyż gra jest trudna i, zwłaszcza na początku, niewiele wybacza. Wspomniałem już o walce z wieloma przeciwnikami, ale początkowo nawet jeden oponent może nam sprawić trudności, zwłaszcza że system walki w KCD jest dość skomplikowany – potyczka prezentowana jest z oczu postaci, a my musimy wybierać kierunek, z którego chcemy zadać cios, łączyć uderzenia w serie i parować lub unikać ataków wroga. Pojedynki są na ogół długie i poza umiejętnościami oraz szczęściem wymagają także dużo cierpliwości. Zresztą, mam wrażenie, że to jest słowo klucz, jeśli chodzi o opisywaną produkcję, bowiem generalnie pochłania ona dużo czasu, często spędzanego na niczym arcyciekawym. Ot, choćby przemieszczanie się pomiędzy punktami na mapie zajmuje sporo czasu (mierzonego zarówno zegarem rzeczywistym, jak i growym), zwłaszcza (o ironio!), jeśli zdecydujemy się użyć szybkiej podróży (która ignoruje to, że nasz koń może galopować). W płynnej rozgrywce przeszkadzają także głód i zmęczenie Henryka, zwłaszcza ten pierwszy, bo jedzenie psuje się z czasem, więc dłuższe wojaże są mocno utrudnione. Zresztą, tak samo psuje się ekwipunek, o który trzeba bardzo dbać (a nawet pojedyncza walka może mocno go uszkodzić) – to kolejny bloker, jeszcze podbijany przez fakt, że nasz bohater ma stosunkowo niewielki udźwig. Wszystko to, o czym tutaj piszę, to nie wady jako takie, ale świadome wybory twórców, jednak przed rozpoczęciem przygody warto wiedzieć, z czym będziemy się mierzyć.
Mówiąc szczerze, sporo z w/w rozwiązań sprawiało mi niewiele frajdy, a jednak zdecydowałem się poświęcić te ponad 100 godzin (licznik w grze pokazuje mi niemal 95, ale należy doliczyć wczytania gry i tego typu akcje), by skończyć KCD wcale nie po linii najmniejszego oporu. Co więc trzymało mnie przy grze? Po pierwsze, fabuła i zadania. Chociaż początkowo narzekałem na jej/ich przyziemność, po jakimś czasie historia naprawdę mnie wciągnęła, a kolejne etapy śledztwa okazywały się odkrywać nowe, ciekawe karty. Działa to tym lepiej, że wiele questów można rozwiązać na różne sposoby, więc dobrze będą się bawić zarówno ci gracze, którzy wolą rozwiązania pokojowe, jak i zwolennicy metod skrytych czy siłowych – zachęcam do eksperymentowania i szukania alternatywnych dróg do celu, a nie tylko trzymania się dziennika i znaczników. (Przy tym mała porada – nie eksplorujcie sazawskiego klasztoru zanim do niego nie traficie w ramach głównej fabuły.) Niestety, prędzej czy później przyjdzie nam sięgnąć po miecz/topór/buławę, więc pewne umiejętności walki są koniecznością, jest to jednak bolączka wielu cRPGów reklamujących się swobodą działania (że wspomnę choćby „Alpha Protocol” czy „Vampire the Masquerade – Bloodlines”). Jest ona zwłaszcza widoczna w ostatniej fazie fabuły, która jest przez to moją najmniej ulubioną – o wiele bardziej podobało mi się „śledcza” niż „bitewna” część historii. Zresztą, widać, że scenariusz został napisany przez początkującego autora, gdyż gra ewidentnie miewa problemy z tempem opowieści (np. przydługi Prolog i Epilog).
Drugim mocnym punktem KCD jest system rozwoju postaci. Biegłości dostępne bohaterowi podzielono na trzy grupy (atrybuty, walka, umiejętności), a w każdej zdolności możemy osiągnąć maksymalnie 20 poziom. Doświadczenie w tym celu zbieramy głównie poprzez korzystanie z danego talentu, ale i wykonując questy – czasami nagrodą są XP w jakiejś biegłości. Ten ostatni element wydaje się mało istotny, ale dla mnie naprawił ten TES-owy system, dając nam wymierne korzyści z wypełniania zleceń pobocznych (kasa w grach bardzo szybko traci na znaczeniu). Co parę osiągniętych stopni (różnie dla poszczególnych biegłości), możemy też sobie wybrać perka, co pozwala na dalszą specjalizację i dostosowanie Henryka do naszych potrzeb. Bardzo ważną cechą tej mechaniki jest również to, że istotnie ona działa i przyrost potęgi bohatera odczuwamy nie tylko na ekranie statystyk, ale i w samej grze, nawet mimo tego, że przeciwnicy rosną w siłę razem z nami (co jest wkurzające, gdy poznają blok z kontratakiem szybciej niż my – nie zapomnijcie co jakiś czas odwiedzać kapitana Bernarda i sprawdzać, czy nie chce was go nauczyć) – sam się zdziwiłem, jak niemal przypadkowo wyczyściłem jeden obóz bandytów, który chwilę wcześniej był poza moim zasięgiem (ale miałem i dużo szczęścia).
Na koniec warto przyjrzeć się warstwie technicznej. Zaczynając od grafiki, ta bywa po prostu przepiękna – widoki KCD potrafią zaprzeć dech w piersiach, a te wszystkie zamki, miasteczka, pola i lasy wyglądają jak z pocztówki, jednak tylko z daleka – im jesteśmy bliżej, tym więcej niedociągnięć widzimy. Mimo to, jak na grę z 6 latami na karku, i to w dodatku cRPG i debiut, jest naprawdę nieźle. Gorzej, że zdarzają się tutaj rozmaite bugi i błędy – jak np. postacie blokujące się na przeszkodach, wzajemne ignorowanie się naszych sojuszników i wrogów, czy spamowanie się losowych bandytów w miejscu, w którym dochodzi do trudnej fabularnie potyczki. Swoje dołożyła także polska edycja – sam przekład ma sporo błędów (typu pomyłki w zaimkach), a i niedoróbki typowo techniczne też się zdarzają (jak np. puste odwołanie do tabeli i zamiast nazwy i opisu mamy coś jak @shoes_female_2).
Czas na ostateczny werdykt, a ten mimo wszystkich potknięć i niedoróbek jest pozytywny. Jak na grę robioną przez nowo utworzone studio, „Kingdom Come: Deliverance” jest naprawdę porządną produkcją, chociaż widać w niej pewne „błędy młodości”. Jedynym blokerem może być realistyczność mechaniki, ale historia jest na tyle dobra, że warto przynajmniej sprawdzić, czy da się to przeboleć albo nawet polubić (a jak ktoś gra na PC, to mody czekają). Tym bardziej, że wkrótce wychodzi druga część, której zapewne także dam szansę – chociaż zdecydowanie nie w momencie premiery.
Opinie