Pokłady


Gry komputerowe

Gry towarzyskie

Kultura


TESGIR
Najlepsze miejsce
dla fanów fantastyki

T E S G I R
N a j l e p s z e m i e j s c e d l a f a n ó w f a n t a s t y k i

[Recenzja] Thor: Love and Thunder


Dodał dnia 24.09.2022 do Filmy. Brak komentarzy.

W ostatnim czasie często można spotkać się z narzekaniem, że wraz ze śmiercią Tony’ego Starka w „Avengers: Endgame” umarło też całe Marvel Cinematic Universe. Osobiście nie mogę się zgodzić z takim stwierdzeniem, gdyż we franczyzie tej zawsze powstawały zarówno produkcje dobre, jak i średnie oraz słabe. Załóżmy jednak, że powyższe jest prawdą – czy w takim razie „Thor: Love and Thunder” jest kolejnym gwoździem do trumny, czy może wkłada łom pomiędzy pudło a wieko?

Jako bohater w MCU, Thor zadebiutował w 2011 roku, a film o jego przygodach zebrał raczej pozytywne recenzje, chociaż mi się osobiście niezbyt podobał. Odwrotna sytuacja miała miejsce przy okazji kontynuacji: „Thor: The Dark World” jest uznawany za jedną z najgorszych produkcji uniwersum, ja jednak bawiłem się na nim nieźle. Jednocześnie, Bóg Gromu pojawiał się w filmach z serii „The Avengers”, gdzie stał się jedną z moich ulubionych postaci, zwłaszcza w „Infinity War” i nawet bardziej w „Endgame”. Żaden jednak film nie zrobił dla Thora więcej niż trzecia część jego solowych przygód o podtytule „Ragnarok”. Był to nie tyle film superbohaterski, co zwariowana i absurdalna komedia; osobiście trochę narzekałem na takie rozłożenie akcentów, muszę jednak przyznać, że obraz był cholernie zabawny (policzki bolały mnie od śmiania się), a i główna fabuła dawała radę. Nic więc dziwnego, że to reżyserowi tamtej produkcji – Taice Waititiemu – powierzono prace nad kontynuacją. Tym razem jednak odbiór widzów był bardzo różnoraki – niektórzy mieszają film z błotem, inni są nim zachwyceni. Mnie osobiście niestety bliżej jest do pierwszej grupy, chociaż jestem w swojej opinii bardziej wyważony. Nie mogę jednak ukryć, że w obu sferach – komediowej i fabularnej – w których trzeci „Thor” się sprawdził, czwarty ma spore problemy.

Zacznijmy może od fabuły. Opisywany film opiera się na dwóch wątkach. Pierwszy z nich dotyczy Rzeźnika Bogów Gorra, który po śmierci swojej córeczki przysiągł zemstę na wszystkich bóstwach, które nie uratowały jego dziecka, mimo że żarliwie się do nich modlił; uzbrojony w Nekromiecz – broń zdolną zabijać nawet tak potężne byty – wędruje on po wszechświecie i morduje kolejnych bogów, w końcu ruszając na Nowy Asgard. Drugi wątek obraca się wokół chorej na raka byłej dziewczyny Boga Gromów, Jane Foster, która dochodzi do wniosku, że może jej pomóc wyłącznie asgardzka naukomagia; przybywa więc do Asgardu, a w jej obecności Mjolnir składa się z powrotem w całość i wybiera ją na swoją dzierżycielkę, zmieniając kobietę w Potężną Thor. Odinson musi więc pokonać nowego przeciwnika, jednocześnie mierząc się z powracającymi uczuciami.

Największą bolączką „Love and Thunder” są można rzec problemy tonalne, które występowały już w „Ragnaroku” – wszak film ten musiał połączyć komediowe żarciki z poważnymi wątkami oraz superbohaterską akcją. Tym razem jest dokładnie tak samo, jednak to, co udało się wtedy, teraz po prostu nie wyszło. Gorr z jednej strony jest skrzywdzonym mężczyzną i bezwzględnym zabójcą, a z drugiej strony porywa asgardzkie dzieci i straszy je odciętą głową jakiegoś paskudztwa, co pasuje to bardziej do Grincha czy Gargamela niż prawdziwego złoczyńcy – porównajcie to choćby z Helą, która wbija do Asgardu jak do siebie i samotnie pokonuje jego armie. Jane z kolei cały czas deklaruje, że jest naukowcem, a poprzednie filmy pokazały ją jako osobę dość poważną – teraz zaś ta sama kobieta zastanawia się, czy „żryj mój młot!” to dobry okrzyk bojowy. Na dodatek, większość żartów w obrazie jest po prostu mało śmieszna albo zbyt długo „dojona”. Nie powiem, niektóre mnie śmieszyły (jak chociaż „miłosny” trójkąt między Thorem, Mjolnirem i Stormbreakerem – przykład wybrany także po to, by pokazać, że absurdalność komedii nie jest dla mnie żadną wadą), ale mój uśmiech częściej wyrażał zażenowanie niż rozbawienie. O wiele lepiej sprawdzają się sceny akcji, zwłaszcza gdy jest w nie zaangażowany Gorr, którego zdolność do tworzenia cienistych konstruktów jest pomysłowa i ciekawa wizualnie; moja ulubiona sekwencja w filmie rozgrywa się na planecie na krańcu wszechświata, gdzie nie ma światła i wszystko jest w odcieniach szarości, za wyjątkiem fragmentów rozjaśnionych przez jarzące się bronie bohaterów.

Obsada filmów Marvela często okazywała się ich najjaśniejszym punktem, a spece od castingu Disneya nie raz udowodnili, że są mistrzami w swoim fachu. Jednym z dowodów na to jest Chris Hemsworth w roli tytułowej – ten facet nie tylko urodził się, by grać Thora, ale także perfekcyjnie odnalazł się w klimacie kuriozalnej komedii. W rozbawianiu widzów dzielnie wspiera go sam reżyser, który w roli Korga ma tym razem znacznie więcej czasu ekranowego i również spisuje się znakomicie. Świetny występ daje także Christian Bale jako Gorr – w recenzji na kanale Ponarzekajmy o Filmach usłyszałem, że gra on za dobrze jak na film Marvela i zdecydowanie mogę się z nim zgodzić. Niestety, aktorom nie dorównują aktorki. Tessa Thompson w roli Walkirii jest kompletnie zblazowana i nie pokazuje niczego specjalnego; zresztą, samej postaci mogło by nawet nie być, bo nie ma nic do roboty (podobnie Korg, ale on jest przynajmniej zabawny). Jednak najgorszym elementem obsady jest Natalie Portman powracająca do roli Jane – aktorka w ogóle nie odnalazła się w tym klimacie, co jest o tyle dziwne, że przecież zagrała w jeszcze „głupszym” „Your Highness” i tam w ogóle nie raziła.

Podsumowując, niestety „Thor: Love and Thunder” nie zdobył mojej sympatii i zdecydowanie bliżej mu do najsłabszych niż najlepszych filmów MCU. Genialna muzyka, dobre efekty specjalne i interesujące sceny akcji nie uratują kiepskiej fabuły i niezbyt śmiesznych żartów, nawet przy wsparciu świetnych Chrisa Hemswortha i Christiana Bale’a. Tym razem Taika Waititi chybił czy też przedobrzył – może w piątym „Thorze” uda mu się odkupić swoje winy? (O ile film ten powstanie, bo szczerze mówiąc trudno mi sobie wyobrazić scenariusz kontynuacji w kontekście tego, jak kończy się L&T.)

P.S. Wątek Thora zaczyna się krótką sekwencją ze Strażnikami Galaktyki i chociaż nie jestem fanem filmów z tej serii, o wiele bardziej wolałbym zobaczyć przygody Asgardians of the Galaxy niż perypetie pary Thorów.

Opinie


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 *