„Spider-Man: Homecoming” ma bardzo ciekawą historię. Oto bowiem SONY, właściciel praw do Pajęczaka oraz DISNEY, właściciel MARVELA, zgodzili się współpracować ze sobą w celu sprowadzenia tej postaci do kinowego uniwersum komiksowego giganta. Nie będę się tu jednak zagłębiał w szczegóły owej umowy, bo ani ich nie znam, ani mnie nawet zbytnio nie interesują. Interesuje mnie tylko to, czy nowy „Spider-Man” jest (wreszcie) dobrym filmem o tym bohaterze, gdyż na miano to moim zdaniem nie zasługuje ani trylogia Raimiego, ani tym bardziej „Amazing Spider-Man” Webba. Jeśli interesuje to i Was, zapraszam do recenzji.
Jako że w ciągu ostatnich parunastu lat mieliśmy już dwie kinowe serie poświęcone Pajęczakowi, nie muszę chyba przybliżać Wam tego bohatera – zresztą, z tego samego założenia wyszli także scenarzyści „Homecoming”. W przeciwieństwie do dwóch poprzednich otwarć w filmie w ogóle nie ujrzymy Petera Parkera sprzed chwili ugryzienia przez radioaktywnego/zmutowanego pająka ani tym bardziej nie będziemy świadkami śmierci wujka Bena (mimo że do obu tych wydarzeń film się odnosi). Inną różnicą w stosunku do obrazów Raimiego i Webba jest fakt, że tym razem Peter Parker istotnie grany jest przez nastolatka (obecnie Tom Holland ma 21 lat, ale w chwili wyboru miał ich 19), a szkoła, a konkretnie jej uczniowie odgrywają w opowieści bardzo istotną rolę. W zasadzie, przez sporą część seansu film wygląda bardziej jak komedia obyczajowa poświęcona młodzieży niż produkcja z gatunku superhero – i, o dziwo, wcale nie jest to zarzut. Co prawda warstwa obyczajowa jest dość… typowa dla amerykańskiego kina (wycofany nastolatek kocha się w najpiękniejszej dziewczynie w szkole, a jego najlepszy przyjaciel to niezgrabny fizycznie i społecznie nerd), ale stanowi naprawdę dobre ramy obrazu i świetnie pokazuje, z czego musi zrezygnować Parker, by kontynuować swoją działalność jako Spider-Man. Za to warstwa komediowa… palce lizać. „Homecoming” jest filmem naprawdę zabawnym, a w pewnym momencie rechotałem z pewnego gagu przez paręnaście sekund bez przerwy, nawet kiedy powód mej wesołości zniknął już z ekranu. Jedynym problemem w obu tych warstwach jest grana przez Zendayę Michelle, która jest tu po to, by być cool i rzucać średnio śmiesznymi sucharami, nie pełniąc jednocześnie w filmie żadnej roli – jak dla mnie można by ją spokojnie z niego wyciąć albo po prostu trzymać gdzieś w tle, by nie wyciągać jej z kapelusza w dwójce.
Mimo że, jak pisałem wyżej, taki charakter filmu nie stanowi jego wady, to nie da się jednak ukryć, że nieco cierpi na tym warstwa superbohaterska obrazu. Przede wszystkim, brakuje tu tego, na co duży nacisk kładły poprzednie produkcje poświęcone Peterowi Parkerowi, czyli pokazania jego akrobatycznych zdolności. Mimo że miejsca akcji są dość zróżnicowane (a to przedmieścia, a to waszyngtoński monument, a to prom na zatoce, a to lecący samolot), żadne z nich nie daje nam okazji obserwacji bujającego się wesoło na sieciach Pajączka – a szkoda. Sceny walk są więc zaledwie poprawne i żadnej z nich nie zapamiętamy na dłużej, co jest tym bardziej dziwne, że zarówno „Civil War”, jak i „Doctor Strange” kładły na to duży nacisk. Jest to jednak w pełni świadoma decyzja wytwórni, które chciały trzymać Spider-Mana „bliżej gruntu” i nie wypuszczać go nawet do centrum Nowego Jorku, trzeba więc uszanować wizję artystyczną twórców. W paru miejscach spada także jakość efektów specjalnych, ale nie na tyle, by jakoś wielce to przeszkadzało.
Recenzując „Homecoming”, nie sposób nie wspomnieć o jego głównym złoczyńcy, czyli granym przez Michaela Keatona Vulture’e. Tutaj muszę zgodzić się z opinią, że to zdecydowanie najlepszy obok Lokiego villain uniwersum. Po pierwsze, wygląda naprawdę kapitalnie, a wszyscy, którzy obawiali się zielonego, obcisłego kostiumu z kożuszkiem mogliby odetchnąć z ulgą, gdyby nie zrobili już tego przy okazji zwiastunów. Po drugie, jest on postacią, z którą możemy się utożsamiać – to po prostu zwykły człowiek, który w zasadzie chce tylko zapewnić byt rodzinie po tym, gdy został wystrychnięty na dudka przez rząd. Po trzecie wreszcie, jest w ciekawy sposób połączony z Peterem, ale tego nie mogę zdradzić ze względu na spoilery – dość powiedzieć, że wynika z tego jedna z najlepszych scen w całym filmie. Mimo jednak że postać ta działa na poziomie emocjonalnym, na intelektualnym już nie bardzo – nie do końca kupuje jego „przemianę” (zachodzącą oczywiście w parę sekund) z mającego problemy z agresją właściciela firmy okołobudowlanej do używającego skrzydlatej uprzęży handlarza bronią o morderczych skłonnościach. W filmie razi także niespodziewany geniusz niektórych postaci – licealany przyjaciel Petera potrafi zhackować stworzony przez Tony’ego Starka strój Spider-Mana, a Toomes okazuje się mieć w swojej ekipie fachowców gościa zdolnego do bezproblemowego odkrycia właściwości i zastosowań zaawansowanej technologii obcej rasy.
Odpowiadając na problem postawiony we wstępie, „Spider-Man: Homecoming” to naprawdę dobry film. Jego największą siłą jest jego oryginalność: zamiast przedstawiać kolejny konflikt na poziomie co najmniej globalnym, opiera się na wydarzeniach o skali lokalnej, a zamiast wśród bogów i miliarderów rozgrywa się w bliskiej nam rzeczywistości przyjaciół i powtarzanych codziennie aktywności. Dla wszystkich fanów kina superbohaterskiego to pozycja obowiązkowa, która jednocześnie pozwoli im odpocząć od ratowania świata i zapewni olbrzymią dawkę śmiechu, nawet jeśli pozostawi po sobie pewien niedosyt i chęć na nieco większą dawkę akcji.
Ocena: 7+/10 | |
---|---|
|
|
Opinie
„W zasadzie, przez sporą część seansu film wygląda bardziej jak komedia obyczajowa poświęcona młodzieży niż produkcja z gatunku superhero – i, o dziwo, wcale nie jest to zarzut. Co prawda warstwa obyczajowa jest dość… typowa dla amerykańskiego kina (wycofany nastolatek kocha się w najpiękniejszej dziewczynie w szkole, a jego najlepszy przyjaciel to niezgrabny fizycznie i społecznie nerd), ale stanowi naprawdę dobre ramy obrazu i świetnie pokazuje, z czego musi zrezygnować Parker, by kontynuować swoją działalność jako Spider-Man”
W sumie, było trochę nietypowo. Zauważ, że to była bardzo dobra szkoła i w zasadzie nie było tam takich typowo amerykańskich „popularnych futbolistów i czirliderek gardzących kujonami” – zarówno główny rywal Petera, jak i „najfajniejsza dziewczyna w szkole” cenili naukę i marzyli o wygranej w olimpiadzie naukowej. Ano właśnie – Flash tutaj był bardziej rywalem Petera, niż jego dręczycielem, zresztą inne „aspołeczne” jednostki jak Ned czy „MJ” też nie były jakoś prześladowane.
„Mimo jednak że postać ta działa na poziomie emocjonalnym, na intelektualnym już nie bardzo – nie do końca kupuje jego „przemianę” (zachodzącą oczywiście w parę sekund) z mającego problemy z agresją właściciela firmy okołobudowlanej do używającego skrzydlatej uprzęży handlarza bronią o morderczych skłonnościach”
W filmie w parę sekund, ale „in universe” – kilka lat. Poza tym, nie stał się psychopatą mordującym dla funu, nie dążył do zabijania, raczej – nie miał oporów by to robić, jeśli to było „w interesie”, ani wyrzutów sumienia, gdy to zrobił. Najpierw postraszył Petera, żeby ten się wycofał, pierwszego Shockera zabił przypadkiem. Poza tym, to oryginalne, że pomimo tego, że jest kolejnym „gościem, który został złoczyńcą, bo kiedyś skrzywdził go Iron Man”, jak co drugi złol w MCU, jego motywacją nie była zemsta. Ani razu nie pada zdanie, że chce się zemścić na Starku, raczej okrada go dlatego, że akurat Stark ma towar, w którym Sęp się specjalizuje. Może co najwyżej gdzieś z tyłu głowy odczuwa satysfakcję, że przy okazji zarobku dokopie komuś, kto kiedyś mimochodem dokopał jemu – ale to co najwyżej bonus, nie nagroda główna.
Jeśli chodzi o punkt pierwszy to jasne, jest to coś innego niż oglądaliśmy w dzieciństwie, ale to po prostu kwestia uaktualnienia tego do a) współczesnych realiów i b) szkoły prywatnej o profilu naukowym. Polecam np. recenzję Oskara „Komiksomaniaka” Rogowskiego na YT, bardzo się tam na tym aspekcie skupia.
Jeśli chodzi o punkt drugi, to nie mówiłem tu tyle o zabijaniu, bo do tego postać dochodzi podczas filmu, ale o kwestii zwrócenia się ku zbrodni, na co gość wpada od razu – raczej wątpię, by przez „musimy się zmienić” miał na myśli remontowanie kościołów. No i dla mnie motyw zemsty jest tu silny, chociaż nie wobec konkretnej osoby, a całej klasy społecznej.
Ad. 1 – Ok, ale sam fakt, że amerykański film o nastolatkach ukazuje „szkołę prywatną o profilu naukowym”, to samo w sobie coś nietypowego.
Ad. 2 – Ale on nie zostaje mordercą, tylko złodziejem. I to dosyć specyficznym, bo nie okrada konkretnych ludzi, tylko jakąś bezosobową agencję rządową (pomijając jeden, ostatni skok ukazany w filmie). Owszem, sprzedaje broń bandziorom, ale to jest takie „pośrednie” zło – może sobie wmawiać, że on ręce ma czyste, jest tylko dostawcą. Owszem, to hipokryzja, ale na takim „wmawianiu sobie” na ogół opiera się ludzka moralność. Poza tym – wcale nie wiadomo, czy przed rozpoczęciem „sępienia” był jakąś hipepraworządną osobą. Ja tu nie widzę żadnej diametralnej przemiany – raczej od początku był osobą, dla której ważne jest zapewnienie dobrostanu swojemu „kręgowi” – sobie, swojej rodzinie, ewentualnie kumplom/pracownikom – osobom, za które odpowiada. Dopóki były widoki na zapewnienie tego drogą legalną, starał się to robić, kiedy uznał, że się nie da, wzruszył ramionami i stwierdził „trudno, ja dalej będę robił swoje, to strata rządu/Starka, nie moja”.