Swoją recenzję 1. sezonu „Witchera” zakończyłem konkluzją, że chociaż serial generalnie mi się nie podobał, rosnący poziom kolejnych odcinków pozwala mieć nadzieję, że kolejna seria będzie trzymać wyższy poziom. I kiedy ta po dwóch latach wreszcie nadeszła, wiele przedpremierowych recenzji wskazywało, że istotnie jest lepsza od poprzedniej. Jednakże, w zalewie bardzo pozytywnych recenzji z Zachodu, te napisane w Polsce były nieco bardziej stonowane, a część nawet oceniała 2. sezon „Witchera” raczej negatywnie. W połączeniu z docierającymi do mnie spoilerami sprawiało to, że nie bardzo chciałem włączyć Netflixa, ale w końcu ciekawość (i chęć uniknięcia miana pariasa) zwyciężyły i zasiadłem przed monitorem.
I w około 1/3 drugiego odcinka odskoczyłem od niego jak poparzony (co jest wynikiem nawet „lepszym” niż uprzednio, kiedy wytrzymałem dwa pełne epizody), a z moich ust wylał się potok najgorszych bluzgów. To, co odjaniepawla się przez te 20 minut, woła o pomstę do nieba – to nie tylko najgorszy odcinek drugiej serii (bo w końcu – mimo zarzekań – obejrzałem ją całą), ale i całego serialu. Nie zgrywa się w nim kompletnie nic, a scenariusz nie tylko nie ma nic wspólnego z literackim pierwowzorem, ale i łamie wszelkie zasady, które sam ustanowił jeszcze chwilę wcześniej. Boli to tym bardziej, że epizod poprzedni – a więc pierwszy w sezonie – jest najlepszym (acz nie idealnym) w tej serii i dawał nadzieję, że jej reszta będzie przynajmniej niezła. Tak się jednak nie stało.
Przede wszystkim, trzeba sobie od razu ustanowić jedną rzecz: „Witcher” od Netflixa w 2. sezonie nie jest adaptacją prozy Sapkowskiego. Wyjątkiem jest właśnie wspomniany odcinek 1., ekranizujący opowiadanie „Ziarno Prawdy”, oraz fragmenty dalszych epizodów poświęcone części szkolenia Ciri na wiedźminkę. Cała reszta to jakaś alternatywna wersja historii w świecie, który przypomina ten wykreowany przez „ASa” – niektóre postacie noszą te same miana, część z nich ma nawet podobny charakter, miejscówki są generalnie te same, ale ostatecznie jest tu zdecydowanie więcej odstępstw od oryginału niż podobieństw doń. I żeby nie było: ja wcale nie oczekuję ekranizacji w 100% wiernej, proszę tylko o to, by zmiany miały swój powód i sens. Tak właśnie jest w odcinku premierowym – dopisano do niego Ciri i rozbudowano rolę Vereeny, ale nie zrobiono tego, by odciąć się od źródła, ale ponieważ pasowało to do serialowej historii, a nawet próbowało jakoś wzbogacić książkową.
Szczerze mówiąc, nad serialem mógłbym się pastwić długo. Tak naprawdę każdy odcinek „zasługuje” na odrębny Tekst, bowiem liczba technicznych i scenariuszowych usterek jest tak duża, że można by poszczególne sceny puszczać jedną po drugiej i bezlitośnie punktować wszelkie głupoty, którymi serial jest po prostu przepełniony: od kiepskich efektów specjalnych, poprzez błyskawiczne podróże z miejsca na miejsce, aż po liczne nielogiczności i niedociągnięcia. Największą bolączką jest jednak to, że Lauren S. Hissrich po prostu nie rozumie, co czyni „Wiedźmina” wyjątkowym i zamiast opowieści o oryginalnej rodzinie i jej przyjaciołach, snuje nam kolejną bajeczkę o ratowaniu świata, który przecież ani w opowiadaniach, ani pięcioksięgu nigdy nie był specjalnie zagrożony. Oczywiście to nie jest tak, że w serialu nie ma absolutnie nic dobrego. Udane są niektóre postacie z Geraltem na czele, bardzo ciekawie wypadają też elementy horrorowe, projekty potworów oraz parę innych rzeczy. Bronią się np. zmiana „dodatkowego” zajęcia Jaskra czy przydzielenie pewnych elementów dotyczącychy Ciri lub Triss Yennefer, ba!, bronią się nawet Violeth Meir i monolity. Wszystko to ginie jednak w zaledwie chłamu czy w najlepszym razie przeciętności, a realizacja nawet dobrych czy chociaż niezłych konceptów woła o pomstę do nieba.
Ostatecznie więc po seansie nie czuję już gniewu, a po prostu smutek i ból. Żal mi Henry’ego Cavilla, który włożył w projekt serce, ciało i duszę i któremu – choć próbował – nie udało się zbliżyć adaptacji do oryginału. Żal mi Andrzeja Sapkowskiego, który nie dość, że musi na to patrzeć, to jeszcze chwalić, bo chyba nikt nie wierzy, że jego pozytywne odczucia są szczere. Wiem, że wielu osobom (głównie tym, dla których jest to jedyna styczność z uniwersum) „Witcher” się podoba i nie winię ich za to – nawet nieco zazdroszczę – ale osobiście spisuję serial na straty. Kto wie, może za kilkanaście lat ktoś inny sięgnie po wiedźmińską literaturę i da nam porządną ekranizację, bo ta właśnie została zdublowana przez wersję Brodzkiego.
Opinie