W ostatnim czasie nieco zaniedbałem recenzowanie filmów Marvela. Głównym powodem jest chyba to, że ostatnie dokonania studia mógłbym podsumować jednymi zdaniami: „Wciąż nie wiem, co ludzie widzą w 'Strażnikach Galaktyki'” i „Na 'Thor: Ragnarok’ od śmiechu bolała mnie szczęka, jednak wolałbym bardziej film superbohaterski z elementami komedii niż komedię z elementami filmu superbohaterskiego”. O „Black Panther” mam do powiedzenia nieco więcej, tak więc recenzja jest konieczna. Zapraszam.
Akcja „Black Panthera” zaczyna się mniej więcej tydzień po wydarzeniach przedstawionych w „Civil War”. T’Challa, znany również jako Black Panther, powraca do Wakandy, by objąć tron ojca i potwierdzić swoje prawo do tytułu Czarnej Pantery. Kraj ten, mimo że leży na Czarnym Lądzie, nie przypomina innych afrykańskich państw, bowiem dzięki obecności bogatych złóż niezwykłego metalu vibranium niesamowicie rozwinął się pod kątem technologicznym, jednocześnie całkowicie izolując się od reszty globu. Coraz częściej słyszy się jednak głosy, że powinien otworzyć swoje podwoje – niektórzy, jak ukochana T’Challi Nakia, chcieliby użyć technologii Wakandy w szlachetnych celach, inni, jak tajemniczy Erik Killmonger, widzą w niej szansę na osiągnięcie światowej dominacji. Młody król musi więc zdecydować, co będzie najlepsze dla jego ojczyzny.
„Black Panthera” widziałem sporo po premierze, przed seansem mogłem więc przyjrzeć się reakcjom na ten obraz, a te były bardzo pozytywne. Film zarabia niesamowite pieniądze, ludzie walą na niego drzwiami i oknami, a większość fanów chwali wysoki poziom produkcji. Sam jednam mam o nim zgoła odmienne zdanie – jak dla mnie to jeden z najgorszych filmów Marvela, a chociaż nie oznacza to obrazu bardzo słabego, to, mówiąc kolokwialnie „bywało lepiej”. Wydaje mi się, że pozytywne opinie wynikają bardziej z faktu, że jest to film o czarnym bohaterze (a raczej czarnych bohaterach) i poruszający dość mocno (acz płytko) kwestię statusu murzynów w dzisiejszym świecie, a o czymś takim w 2018 roku po prostu nie wypada mówić źle. Ja jednak o problemach „Black Panthera” będę mówił/pisał jasno i bez ogródek.
Pierwszym problemem „Black Panthera” jest samo narzędzie fabularne, jakim jest vibraniu, czy, jak to nazywam, „magiczna glina” – tak, wiem, że to ruda, nie mam pojęcia, skąd wziąłem tę glinę, fakt jednak faktem, że vibraniu w tym filmie można by zastąpić czymkolwiek, łącznie z odchodami hasającym po afrykańskich stepach nosorożców i wciąż miałoby to tyle samo sensu. Vibranium jest bowiem materiałem, który umożliwia… dosłownie wszystko: pola siłowe, kamuflaż, futurystyczne pojazdy, leczenie najgorszych ran – to i wiele więcej osiągnęła Wakanda dzięki temu, że dawno temu na jej teren spadł vibraniumowy meteoryt. I jaki to ma sens, jak to się stało, dlaczego? Wiemy, że jest to metal wytrzymały, lekki i niewykrywalny, ale nijak ma się do to całej gamy jego rozlicznych zastosowań. Do tej pory filmy Marvela spędzały dość dużo czasu na tłumaczenie nam „mechaniki” świata; choćby połowa „Iron Mana” to był proces budowania i nauki obsługi pancerza przez Tony’ego, a w „Doctorze Strange’u” dobrze poznaliśmy zasady używania magii. Tutaj tego nie ma, a wytłumaczenie na wszystko jest jedno: vibranium. Poza tym, pokazanie tego metalu oraz izolacji jako przyczyn sukcesu Wakandy także się kupy nie klei – problemem Afryki nie jest wszak ani brak dostępu do naturalnych bogactw, ani ingerencja białego człowieka; te rozważania zostawmy jednak naukowcom, nie recenzentom.
Drugim problemem „Black Panthera” są postacie. W „Civil War” T’Challa (Chadwick Boseman) był jednym z moich ulubionych bohaterów – tutaj wydaje się nieco przygaszony, stracił też sporą część charyzmy, być może przez pozbawienie go aury tajemnicy i mistycyzmu. Duże nadzieje wiązałem z Erikiem Killmongerem (Michael B. Jordan), który wywarł olbrzymie wrażenie za oceanem, dla mnie jest jednak typowym wkurzonym murzynem, który o wszystko obwinia białasów. Podobnie stereotypowa jest reszta obsady: mamy tutaj wyszczekaną nastolatkę (Letitia Wright), troskliwą matkę (Angela Bassett), mądrego kapłana (Forest Whitaker), buntowniczą piękność (Lupita Nyong’o), wierną strażniczkę (Danai Gurira) czy zagubioną sierotką (Martin Freeman). Fakt, postacie Marvela często były dość jednowymiarowe, ale jednocześnie chyba żaden wcześniejszy obraz nie wprowadzał aż tylu nowych bohaterów, przez co mieli oni wystarczająco czasu, by przekonać do siebie publikę. Jednocześnie, ciężko winić aktorów za taki stan rzeczy, skoro musieli pracować z przeciętnym pod względem kreacji postaci skryptem, a i tak poradzili sobie nienajgorzej. Jedynym członkiem obsady, który wybija się ponad przeciętność jest Andy Serkis w roli Ulyssesa Klawa. Niestety, chociaż całkowicie kupuję jego szaloną, ekspresyjną kreację zwariowanego złoczyńcy, muszę przyznać, że zupełnie nie pasuje ona to tego filmu, w którym większość postaci jest śmiertelnie poważna przez większość czasu ekranowego.
Trzecim problemem „Black Panthera” jest tempo akcji. Jakimś dziwnym sposobem film wydaje się być jednocześnie strasznie rozwleczony i jakiś taki krótkawy. Zaczyna się od szybkiego przedstawienia Wakandy, po czym mamy wizytytę w południowokoreańskiej wersji Las Vegas. Potem rachu ciachu, potyczka i rewanż z głównym złym, napisy końcowe i dwie sceny po napisach (przy czym to strasznie zabawne, że po tych 10 latach ludzie wciąż się do nich nie przyzwyczaili). Największym błędem, który tu popełniono, było osadzenie najbardziej efektownych scen akcji w Korei właśnie, przez co późniejsze pojedynki z Killmongerem nie oferują nam już ani takich emocji, ani takiego poziomu realizacji. Żeby jednak nie było, że wyłącznie narzekam, muszę pochwalić ludzi odpowiadających za ścieżkę dźwiękową. Ta wyszła naprawdę dobrze, na tyle, że chyba po raz pierwszy z przyjemnością siedziałem na napisach końcowych, ciesząc uszy ciekawą mieszanką tradycyjnych afrykańskich brzmień z muzyką zdecydowanie współczesną.
Podsumowując, „Black Panther” to dość słaby film, który umieściłbym zdecydowanie bliżej końca niż początku rankingu filmów MCU. Mimo dobrych opinii okazał się on filmem nudnawym i pozbawionym wyrazistych bohaterów. Chociaż można go oczywiście obejrzeć, nie nastawiałbym się na zbytnie fajerwerki. Daję mu 5/10 i mam nadzieję, że Wakanda zrehabilituje się w nadchodzącym „Infinity War”, bo mimo wszystko wierzę, że jest do tego zdolna.
Opinie