Studio Larian jest obecnie najbardziej znane jako developerzy „Baldur’s Gate 3”, ale zanim dostali tę robotę, mieli już – za sprawą autorskiej marki „Divinity” – spore doświadczenie w tworzeniu cRPGów. I chociaż pierwszą produkcją z tego uniwersum był hack’n’slash „Divine Divinity”, to jednak bardziej rozpoznawalna jest dylogia gier drużynowych/taktycznych „Divinity – Original Sin”; zresztą, złośliwcy często nazywają wspomnianego „Baldura” „Original Sin 3”. W dzisiejszej recenzji zajmę się jednak nie trzecią (ani „trzecią”), a drugą częścią tej serii. Zapraszam.
Fabularnie, „Original Sin 2” z poprzedniczką łączy… niewiele – jest to zupełnie odrębna historia. W obu z nich dużą rolę odgrywa jednak Źródło – magiczna energia pozwalająca rzucać czary silniejsze od tych dostępnych zwykłym czarodziejom. Jednocześnie, Źródło przyciąga Pustkowce – potężne stwory z innego wymiaru, które chcą tylko zabijać i niszczyć. Dlatego też Zakon Luciana – najważniejsza instytucja religijna w Rivellonie – wyłapuje osoby zdolne z niego korzystać – w tym ciebie – i wysyła do wyspiarskiego więzienia o nazwie Fort Radość. Szybko okazuje się jednak, że nie jesteś zwykłym Czerpiącym, a Pomazańcem – osobą zdolną do uzyskania niemal boskiej mocy, tak jak to niegdyś zrobił Lucian. A że nie tylko ty masz taki potencjał, pojawia się pytanie: kto z was sięgnie po ostateczną nagrodę?
Rozgrywkę w DOS2 zaczynamy, a jakże, od stworzenia bohatera, przy czym możemy albo powołać do życia własnego awatara, albo zdecydować się na którąś z postaci wykreowanych przez twórców. Obie te opcje mają swoje wady i zalety – własna postać to zawsze własna postać, ale wcielając się w kogoś z już ustanowioną historią, będziemy mocniej osadzeni w świecie gry, a fabuła nabierze dodatkowej głębi. Zresztą, nawet jeśli pójdziemy pierwszą drogą, zignorowanych protagonistów będziemy mogli dołączyć do naszej drużyny i i tak poznać ich historie – niejednokrotnie bardzo ciekawe. Ponadto, niezależnie od podjętej decyzji, wciąż będziemy mogli w pełni spersonalizować statystyki i zdolności postaci, chyba że spodoba nam się któraś z predefiniowanych klas. Gra oferuje także możliwość rozgrywki wieloosobowej do 4 graczy, w której każdy kontroluje pojedynczego bohatera – nie mam z tym doświadczenia, ale jako że każdy prowadzi Pomazańca, może być naprawdę ciekawie.
Jeszcze ważniejsze niż gra drużynowa jest dla DOS2 określenie gra taktyczna. Potyczki prowadzone są oczywiście w systemie turowym i bywają naprawdę trudne – przeciwników zwykle jest sporo i na ogół mają przewagę w ustawieniu, a sztuczna inteligencja radzi sobie naprawdę nieźle, wybierając na cele najsłabsze postacie. Ciężko jest zwłaszcza na początku – nasza drużyna biega w łachmanach i macha improwizowaną bronią, a wrogowie mają normalne opancerzenie i uzbrojenie. Z czasem jednak zaczynamy radzić sobie coraz lepiej, zwłaszcza jeśli opanujemy jedną z najbardziej istotnych i charakterystycznych mechanik gry, czyli interakcje żywiołów – deszcz gasi pożary, ogień podpala truciznę, elektryczność rozchodzi się po wodzie itp.; jest to zarówno efektowne, jak i efektywne. Mamy też do dyspozycji naprawdę sporą liczbę umiejętności, zdolności, czarów i sprzętu, tak więc na ekranie postaci spędzimy naprawdę sporo czasu. W porównaniu do poprzedniczki, system rozwoju został nieco „wygładzony” – np. umiejętności rozbito na bojowe i niebojowe z osobną pulą punktów, a podniesienie ich stopnia o 1 zawsze kosztuje 1 punkt, a nie tyle, ile wynosi nowa wartość – przez co nieco łatwiej zaplanować kolejne ruchy. Nawet jeśli jednak będziemy już ekspertami, pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Przykładowo, jako że wiele statystyk rośnie wykładniczo, a nie arytmetycznie, różnice pomiędzy postaciami na różnych poziomach są olbrzymie i już wygrana z wrogiem o jeden poziom silniejszym jest bardzo trudna, a o dwa wręcz niemożliwa.
Wyznacznikiem pierwszego DOS-a był także humor, obecny w całej grze często i gęsto. Na porządku dziennym były sytuacje, że np. stróż wrogiego obozu wylegiwał się na plaży, sącząc drinki z palemką. W kontynuacji czegoś takiego już nie uświadczymy – nie to, że żartów tu w ogóle nie ma, ale są one dozowane oszczędniej i mniej… wyraziście. Słyszałem głosy, że w tym zakresie DOS2 jest do DOSa jak KOTOR2 do KOTORa i jestem w stanie się z tym zgodzić. Nie jest to jednak nic dziwnego, skoro przy obu tych grach pracował Chris Avellone. Także dzięki niemu, fabuła gry naprawdę trzyma poziom, a kilka razy można się nawet zaskoczyć. Niestety, całość ma dla mnie tę wadę, że jest po prostu za długa. Mój ostatni save wskazywał na 100-kilkanaście godzin, ale licząc wszystkie restarty czy wczytania, było ich z całą pewnością więcej. Z tego względu pod koniec chciałem przede wszystkim, by gra się już skończyła; moim zdaniem można by spokojnie pewne rzeczy wyciąć czy przetasować tak, by aktów było o jeden mniej, a historia pozostała nienaruszona. A biorąc pod uwagę inflację statystyk, o której pisałem wyżej, w DOS2 musimy naprawdę grać na 100% i nie możemy pomijać niemal żadnego questu czy lokacji, co w oczywisty sposób wydłuża rozgrywkę.
Jeśli chodzi o warstwę wizualną, DOS2 trzyma całkiem wysoki poziom. Całość obserwujemy w rzucie izometrycznym, ale kamerę można dowolnie obracać i przybliżać. Mam jednak nieodparte wrażenie, i to już od pierwszej części, że coś tu jest nie tak i obszar widoczny na ekranie jest mimo wszystko niewielki – bez częstego przesuwania widoku się nie obejdzie. Co zaś się tyczy muzyki, to jak zwykle nie umiem nic o niej powiedzieć – tak już mam, że skupiając się na grze, soundtrack na ogół nieintencjonalnie ignoruję.
Podsumowując, dla fanów klasycznych cRPGów „Divinity – Original Sin 2” to pozycja w zasadzie obowiązkowa i to niezależnie od tego, czy grali w pierwszą część. Ciekawa fabuła, bogata mechanika i świetny system walki mogą sprawić, że zapomnimy o wadach gry, takich jak niezbyt rozsądny wzrost statystyk czy brak dzielenia charakterystyk postaci podczas rozmów (a nie zawsze mamy możliwość wyboru interlokutora – część NPCów sama nas zagaduje). Dla niektórych przeszkodą będą także długi czas rozgrywki i wysoki poziom trudności, warto to jednak przeboleć lub ewentualnie obniżyć ten ostatni – to naprawdę nie jest Grzech, a tym bardziej Pierworodny.
Opinie