Venom, mimo wysokiej rozpoznawalności w świecie komiksu, do ekranu kinowego szczęścia do tej pory nie miał. Wystąpił co prawda w „Spider-Man 3” Sama Raimiego, ale został powszechnie uznany za jeden z najsłabszych elementów filmu. Głównym powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że został tam wciśnięty na siłę: reżyser nie miał najmniejszej ochoty wprowadzać tej postaci, ale musiał ulec naciskom włodarzy Sony, zrobił to więc na odczepkę i chybcika. Tym razem zapowiadało się jednak na to, że studio nie popełni kolejnych błędów: Venomowi poświecono cały film (do tego stopnia, że zrezygnowano w nim z występu Pajęczaka) i zatrudniono do tego ludzi nie tylko kompetentnych (takich jak Ruben Fleischer, reżyser ciepło przyjętego „Zombielandu”), ale także obeznanych z postacią symbionta (Tom Hardy, odtwórca głównej roli, jest ponoć fanem Eddiego Brocka). Ale czy na tych solidnych podstawach zbudowano dobry film? Na to pytanie odpowie poniższa recenzja. Zapraszam.
Fabuła obrazu przedstawia się następująco: Eddie Brook to dziennikarz śledczy, którego życie wali się w gruzy po przeprowadzeniu wywiadu z milionerem Elonem Muskiem Carltonem Drake’m, podczas którego oskarża go o nieetyczne badania medyczne prowadzące do śmierci uczestniczących w nich ludzi. W tym czasie jedna z rakiet należących do wspomnianego biznesmena sprowadza na Ziemię obce formy życia zwane symbiontami, które aby przetrwać, muszą połączyć się z odpowiednim żywicielem. Jak łatwo się domyślić, jeden z nich wchodzi w ciało Brocka, przez co staje się on celem bezdusznej korporacji, ale jednocześnie zyskuje okazję, by wyciągnąć jej ciemne sprawki na światło dzienne. Scenariusz filmu nie opiera się zbytnio na komiksach, a największą różnicą jest brak Spider-Mana, który stanowi krytyczny element genezy Venoma; co ciekawgo, jest to zupełnie nieodczuwalne, a scenarzyści udowodnili, że historię symbionta można by wprawnie opowiedzieć bez uwzględniania jego pierwszego nosiciela.
W poprzednim zdaniu trybu przypuszczającego użyłem nie bez kozery: „Venom” mógłby być dobrym filmem, ale niestety nie jest. Co więcej, ten konkretny obraz mógłby być dobrym filmem, a może na pewnym etapie kręcenia nawet był. Jak na dłoni widać tu bowiem, że do finalnego produktu nie załapało się mnóstwo materiału, a całość została strasznie pocięta – ta produkcja to montażowy koszmar gorszy od „Batman v. Superman” czy „Suicide Squad”. Mamy tu straszny misz-masz klimatów (od horroru do głupiej komedyjki), przejścia między scenami (które same w sobie czasem wydają się nie być tak, gdzie powinny) parę razy są co najmniej niezręczne, a wiele rozpoczętych wątków nagle się urywa. Prosty przykład: na początku filmu dowiadujemy się, że Brock próbuje uprawiać medytację; pomyślałem sobie wtedy: „o, pewnie tak porozumie się z symbiontem”, ale nie: motyw ten pojawia się w jednej scenie (jeszcze przed zarażeniem) i później już więcej o nim nie słyszymy). Fatalną decyzją było także rezygnacja z kategorii R na rzecz PG-13, przez co obraz, który miał potencjał na bycie brutalnym i krwawym ostatecznie jest tak ugrzeczniony, jak tylko się da.
Drugim elementem, który mi wyraźnie nie przypasował jest kreacja symbiontu. Z jednej strony design graficzny jest w porządku, z drugiej charakterystyka psychologiczna (jakkolwiek to brzmi w wypadku kosmicznego gluta) woła o pomstę do nieba. Venom to tutaj taki wiecznie głodny śmieszek, który na dodatek daje Brockowi rady dotyczące jego relacji z kobietami – zupełnie nie trzyma się to kupy, to przecież obca forma życia i powinna być chociaż trochę inna od nas i zagubiona w nowym środowisku. Nie udał się także rozwój tej postaci. To chyba nie spoiler, jeśli powiem, że w końcu Eddie i symbiont zostają partnerami, problem w tym, że dzieje się to nagle i bez żadnej wcześniejszej podbudówki, a nawet wbrew ich dotychczasowym interakcjom – ot, w pewnym momencie Venom stwierdza, że lubi Brocka i będzie z nim współpracował.
Może więc lepiej udali się ludzcy bohaterowie? Ha, marzenie – to po prostu chodzące stereotypy. Eddie jest cwaniaczkiem o dobrym sercu, który od pierwszej do ostatniej minuty jest tą samą osobą; niczego się nie uczy ani nie przechodzi żadnej przemiany, chyba że za taką uznać zaprzyjaźnienie się ze swoim pasożytem. Jego dziewczyna Annie (odgrywana przez Michelle Williams) ma z kolei ładnie wyglądać, zerwać z głównym bohaterem i zacząć spotykać się z lekarzem, bo przecież kto bardziej pasowałby do filmu o nieudaczniku. W obu tych rolach wystąpili cenieni i utytułowani aktorzy, ale oboje jadą na autopilocie (rola Hardy’ego jest w recenzjach bardzo chwalona, ale dla mnie fenomen tego aktora jest zupełnie niezrozumiały i osobiście jakoś nie potrafię dojrzeć jego ekranowej charyzmy) – i nic dziwnego, bo tak kiepskiego materiału nie dało się przekuć w pamiętne kreacje. Najgorszą rolę w całym filmie zagrał jednak znany z „Rogue One” Riz Ahmed. Jego Carlton Drake jest wiecznie znudzony, banalny i pompatyczny – innymi słowy, kompletnie nieudany i spokojnie może się bić o pierwsze miejsce na liście najgorszych łotrów wszechczasów z takimi „tuzami” jak Darren Cross z „Ant-Mana” czy Steppenwolf z „Justice League”.
Tym, co ratuje jednak ten film są sceny akcji – może nie są one fenomenalne, ale naprawdę dają radę. Przede wszystkim, dobrze wykorzystano w nich siłę i zmiennokształtną naturę Venoma – przyjemnie patrzy się, jak rozwala wszystko i wszystkich czy jak produkuje kolejne wypustki, bronie, „sieci” czy tym podobne „narzędzia” walki; poza ostatnią potyczką nie mamy też problemu w tym, żeby rozeznać się, co w ogóle dzieje się na ekranie. Szkoda tylko, że zupełnie nie zagospodarowano w tych scenach samego Brocka – nawet w znanej ze zwiastunów scenie ucieczki na motorze maszynę prowadzi symbiont, a nie człowiek, co nie tylko miałoby więcej sensu, ale pozwoliłoby pokazać Eddiego jako kompetentnego bohatera, co przecież starano się na początku filmu zrobić. Kuleje także CGI, a pierwszy symbiont, którego widzimy (jeszcze w postaci glutowatej) wygląda jak roztopiony ser na spalonej pizzy. Niestety, zupełnie nie mogę odnieść się do filmowej muzyki – mój mózg jakoś kompletnie zignorował ten element, podobno jest jednak dobrze.
Z powyższych akapitów wyłania się obraz filmu bardzo słabego, na poziomie „Batman v. Superman”. Tak jednak nie jest: całości nie oglądało mi się źle, a „Venom”, chociaż nieudany, jest jednocześnie kompletnie nieszkodliwy – to nie jest film, po którym chce się rwać włosy z głowy czy jechać spuścić łomot twórcom (piszę to jednak z perspektywy czytelnika DC, a nie Marvela, ocena fana Domu Pomysłów może więc być zupełnie inna). „5/10”, „guilty pleasure”, „obejrzeć i zapomnieć”, „na wypad ze znajomymi do kina w porządku” – to chyba najlepsze określenia charakteryzujące tę produkcję. Fani komiksów i filmów superhero pójdą i tak, reszta może sobie odpuścić.
Opinie