Kiedy ponad 4 lata temu startowało New52, dezycja o tym, że uprzednio unieruchomiona na wózku inwalidzkim Barbara Gordon/Oracle wraca do roli Batgirl oburzyła wielu fanów i nie-fanów DC Comics, którzy nazywali ją „niepełnosprawnofobiczną” lub po prostu krokiem wstecz w rozwoju postaci. Osobiście także byłem tym faktem raczej niezadowolony; co prawda nie czytałem wtedy komiksów, ale niepełnosprawna hakerka zapewniająca różnym superbohaterom wsparcie informacyjne, logistyczne i opiekę podczas misji wydawała mi się ciekawszą postacią niż kolejna bujajaca się na linach i waląca bandytów w mordę heroina. Na szczęście komiks autorstwa Gail Simone (scenariusz) i Ardiana Syafa (rysunki) kupił mnie całkowicie, zapewnając odpowiednie zrównoważenie wątków superbohaterskich i osobistych oraz bardzo dobrze kreując postać Barbary Gordon/Batgirl.
Jednakże, po 34 numerach i 2 annualach w ich wykonaniu DC postanowiło złożyć komiks w ręce Brendana Fletchera, Camerona Stewarta (scenariusz) i Babs Tarr (rysunki), którzy podeszli do postaci w sposób zupełnie inny niż Simone i Syaf. Pozycja, która wcześniej nie odbiegała zbytnio mrocznym klimatem od innych tytułów z tzw. bat-rodziny, stała się jasna, kolorowa i wesoła. Takie podejście zyskało olbrzymią rzeszę fanów na całym świecie (podobno funkcjonuje nawet pojęcie „zbatgirlizowania”, określające podobną zmianę klimatu), ale co ze mną? W tej recenzji postaram się odpowiedzieć na to pytanie.
Początki mojej znajomośći z „Batgirl of Burnside” były bardzo trudne. Nowi autorzy porzucili, i to bez słowa wyjaśnienia, pewne wątki zarysowane przez Simone w „Batgirl #34” (np. pracę dla rządu reprezentowanego przez agentkę Obscurę czy związek z Rickym), czego jako człowiek chcący mieć wszystko poukładane po prostu nie znoszę. Na dodatek jeden z pierwszych kadrów przedstawiał Barbarę, „moją” Barbarę (cóż, widać człowiek nigdy nie jest za stary na zauroczenie się fikcyjną postacią), całującą się na imprezie ze świeżo poznanym młodzianem. Potem mogło być już albo tak samo źle, albo lepiej.
I na szczęście było lepiej! Wizja Fletchera i Stewarta, chociaż tak różna od wizji Simone, okazała się z czasem równie dobra. W czasach wszeogarniającego mroku stworzenie bohaterki, która częściej się uśmiecha niż smuci czy złości, która chodzi na imprezy z potrzeby ducha, a nie by przeprowadzić śledztwo lub podtrzymać swoją przykrywkę, okazało się bardzo odświeżające. Nie bez znaczenia jest także fakt, że autorzy dobrze wykorzystali młody wiek Barbary, by wprowadzić w jej życie smartfony i media społecznościowe. Mimo że widziałem już parę prób zaimplementowania ich w komiksach, dopiero tutaj wydaje mi się to naturalne i dobrze przeprowadzone. Superbohaterka, która ma profil na dc-owym odpowiedniku Instagrama, na który wrzuca selfie z pokonanymi przez siebie bandziorami może wydawać się początkowo czymś dziwnym i głupim, ale, hej, przecież w podobny sposób funkcjonują obecni dwudziestoparolatkowie, więc czemu nie również 21-letnia Batgirl? Na dodatek autorzy chyba sami zdawali sobie sprawę z tego, jak kontrowersyjne zmiany wprowadzają do przejmowanego przez siebie komiksu, o czym świadczy postępowanie Black Canary, która zupełnie nie zgadza się z nowym stylem życia swojej przyjaciółki – za takie poprowadzenie postaci Dinah twórcy mają u mnie małego, ale znaczącego plusa.
Na szczęście w pogoni za luźnym, swobodnym klimatem twórcy komiksu nie zapomnieli o superbohaterskiej rutynie. Już w pierwszym numerze dowiadujemy się, że ktoś zna sekretną tożsamość Batgirl i podszywając się pod nią, nasyła na „siebie samą” nowych bandziorów czy wchodzi z butami w jej życie prywatne (np. prowadząc intymne rozmowy z jej chłopakiem), co sprawia, że zaczyna ona nawet wątpić w swoje zdrowie psychiczne. Rozwiązanie tej zagadki (zarówno na łamach „Batgirl”, jak i niesławnego „Secret Origins”) jest świetne i powoduje opad szczeny, nawet mimo swojego dość dziwnego i bardzo komiksowego charakteru. Zespół kreatywny trzeba także pochwalić za znakomite wykorzystanie wzrokowej pamięci Barbary, zarówno od strony „reżyserskiej”, jak i rysunkowej.
A właśnie, a propos rysunków, to są one takie, jak cały ten komiks – można je albo kochać, albo nienawidzić. Mnie rysunkowy, przypominający nieco film animowany styl Babs (ciekawe, czy artystka zawsze używała tego imienia, czy dopiero zaczęła po zaangażowaniu jej do rysowania komiksu o przygodach Barbary „Babs” Gordon) Tarr bardzo się podoba, zwłaszcza że po pierwsze znakomicie pasuje do scenariusza, a po drugie jest w pełni wykorzystany, dzięki czemu możemy obserwować prześmieszną mimikę bohaterów. Przy omawianiu strony graficznej komiksu nie można zapomnieć także o nowym designie stroju Bargirl – krótko mówiąc, jest znakomity, a gościnne występy Barbary na łamach innych serii pokazują, że dobrze pasuje on do całego świata DC, a nie tylko małego, charakterystycznego wycinka zaprezentowanego na łamach opisywanego tytułu. Swoją drogą, biorąc pod uwagę, jak bardzo podobały mi się poprzednie kostiumy Batgirl (zarówno ten noszony na co dzień, jak i ten widziany w retrospekcjach) mogę spokojnie nazwać ją najlepiej ubraną superbohaterką DC.
Czy opisywany komiks ma wady? Jak najbardziej, chociaż nie rzucają się one za bardzo w oczy. Mnie osobiście nieco przeszkadza poprawność polityczna, która czasem balansuje na granicy absurdu. Okazuje się np., że była współlokatorka Barbary Alysia Yeoh jest nie tylko transgeniczną lesbijką, ale i ma czarnego ojca (a przynajmniej czarny mężczyzna prowadzi ją do ślubu) – aż szkoda, że owy ślub nie jest żydowski albo kabalistyczny. No i oczywiście, jeśli komuś bardzo nie pasuje zmiana klimatu, uzna komiks za tragiczny.
Podsumowując, „Batgirl of Burnside” autorstwa Fletchera, Stewarta i Tarr, mimo kontrowersyjnej zmiany stylu okazała się komiksem tak samo dobrym, jak poprzedzające go podejście Simone i Syafa, dlatego też polecam go wszystkim małym i dużym chłopcom i dziewczynkom. Na nieszczęcie nowemu zespołowi kreatywnemu pary starczyło jedynie na jeden tom, bo kolejny ich autorstwa może nie jest zły, ale na pewno dużo gorszy – jednak to już inna historia. Ta dostaje ode mnie 8/10.
Opinie