Serial „Wiedźmin” od Netflixa zbliża się coraz większymi krokami, wszyscy pamiętamy jednak, że nie jest to pierwsza próba przetłumaczenia cyklu Andrzeja Sapkowskiego na język telewizji. Poprzedniej dokonali w 2002 roku panowie Marek Brodzki (reżyser) i Michał Szczerbic (scenarzysta), jednak nie było to podejście zbyt udane – serial zupełnie nie trafił ani do widzów, ani do krytyków, a na klawiaturę same cisną się słowa takie jak tragedia, kicz czy blamaż. Ze względu na takie właśnie zbiorowe opinie, a także pamięć o bardzo niskim poziomie poprzedzającego telewizyjną produkcję filmu kinowego (będącego w istocie zlepkiem scen z poszczególnych odcinków) sam trzymałem się od tego tworu z daleka, jednak ostatnio w końcu się przemogłem i po kilku wieczorach spędzonych przed monitorem mogę podzielić się swoją opinią na temat swojskiego „Wiedźmina”. Czy serial rzeczywiście jest tak zły, jak mówią, czy może tli się w nim płomień nadziei? Zapraszam do lektury.
Wierność materiałowi źródłowemu
Fabułę „Wiedźmina”, opartą na opowiadaniach zawartych w zbiorach „Ostatnie życzenie” i „Miecz przeznaczenia” (produkcja w ogóle nie dotyka tzw. pięcioksięgu), mniej więcej wszyscy znamy. Tytułowym wiedźminem jest Geralt z Rivii, łowca potworów wszelakich, który, jak każdy wiedźmin, poza rygorystycznym treningiem został w dzieciństwie poddany rozlicznym mutacjom, mającym uczynić go efektywniejszą maszyną do zabijania. Jednym ze skutków ubocznych owych zmian ma być jakoby utrata emocji, Geralt odczuwa je jednak tak samo jak każdy człowiek, nawet jeśli woli to ukrywać. Podróżuje on po kontynencie, starając się po prostu wykonywać swoją pracę, często jednak mniej lub bardziej przypadkowo angażując się w lokalne konflikty. W pewnym momencie los zagania go do Cintry, a zdarzenia mające tam miejsce łączą go nierozerwalną nicią przeznaczenia z nienarodzoną jeszcze królewną, która za paręnaście lat ma stać się centralną postacią wydarzeń mających raz na zawsze zmienić oblicze świata. Wierność serialu materiałowi źródłowemu była jednym z zarzutów rozsierdzonego grona fanów, nawet mimo tego, że autorzy zawczasu próbowali bronić się przed taką krytyką, informując nas na początku każdego odcinka, że jest oparty wyłącznie „na motywach” w/w książek. Brak określeń takich jak „ekranizacja” czy „adaptacja” niezbyt oczywiście pomógł, podobnie jak twierdzenia scenarzysty, że reżyser zbytnio odszedł od napisanego przezeń skryptu (walczył on nawet o usunięcie swojego nazwiska z napisów początkowych i końcowych, do czego jednak nigdy ostatecznie nie doszło). Ku mojemu zdziwieniu jednak, na ogół z wiernością opowiadaniom nie jest tak źle (moim zdaniem twórcy takiej np. „Gry o Tron” pozwolili sobie na większą swobodę interpretacyjną), problem mam jednak z tym, że wprowadzone zmiany są albo głupie, albo bezsensowne, albo dezorientujące.
Nie wszystkie jednak mi przeszkadzają, nawet jeśli ich nie popieram. Nie przeszkadza mi np. fakt, że Kaer Morhen, Wiedźmińskie Siedliszcze, nie jest tutaj górskim zamkiem, a ciągiem wykutych w skale jaskiń. Nie przeszkadza mi, że obszar ten zamieszkują nie tylko wiedźmini, ale i nadzorujący ich kapłani – wiedźminów do istnienia powołali przecież magowie-regeneraci, którzy byli także konieczni do przeprowadzania Zmian, wydaje się więc sensowne, że w czasach młodości Geralta ktoś taki musiał w Siedliszczu przebywać. Czemu jednak jednym z owych kapłanów jest Vesemir? Przecież Geralta do Kaer Morhen przywozi starszy wiedźmin, który idealnie pasowałby do tego miana (co chyba było faktem na pewnym etapie planów, gdyż pytani o imię mężczyzna ten jedynie zagadkowo się uśmiecha). Czemu Vesemir celowo wypacza mutację Geralta, by ten zachował więcej ludzkich cech? Owszem, Geralt był wyjątkowy jak na wiedźmina, ale to przez to, że z uwagi na dobrą reakcję na pierwsze mutacje został poddany kolejnym, a nie dlatego, że te nie do końca się udały. Czemu wiedźmini trenujący z Geraltem nie nazywają się Eskel i Lambert? To przecież zmarnowana okazja na „podlizanie się” fanom. I dlaczego do cholery w Kaer Morhen trenują także kobiety? Przecież Sapkowski przy Ciri wyraźnie uzasadnił, dlaczego takie coś nie mogłoby mieć miejsca. Wiem, jest to serial „na motywach”, ale jeśli zmiany te według was nie są głupie, bezsensowne i dezorientujące, to pozostałe też nie będą wam przeszkadzać.
Jednakże, jeśli chodzi o wiedźminów, najpoważniejszą zmianą jest przerobienie ich kodeksu z wygodnej wymówki na zbiór twardo przestrzeganych przez kastową starszyznę reguł. Dowiadujemy się więc między innymi, że wiedźmini używają miecza, ponieważ powinni walczyć honorowo, a łuk i kusza są podstępnymi, ludzkimi broniami. (Podejrzewam, że miała to być próba wytłumaczenia niezbyt sensownego doboru oręża tego cechu – nie znam się co prawda na średniowiecznych narzędziach walki, ale logika nakazywałaby, by łowcy potworów posługiwali się właśnie bronią miotająca, a jak nie, to włócznią lub toporem. Zawsze mnie to intrygowało, więc jeśli ktoś może dostarczyć dokładniejszych informacji, to zapraszam.) Każdy wiedźmin, który kodeksu nie przestrzega, staje się renegatem, a jego dawni towarzysze mają obowiązek pojmania lub zabicia odstępcy. Jest to też powodem kolejnej olbrzymiej zmiany w stosunku do książek – w powieściach wiedźmini z Kaer Morhen byli dla siebie jak rodzina, w serialu Geralt jest pariasem, bowiem stosuje w trakcie walki niezbyt honorowe zagrywki, takie jak… uniki – preceptorzy naprawdę mają do niego pretensje, że nie krzyżuje mieczy z przeciwnikiem i nie daje się obijać nauczycielom. Ta zmiana zabolała mnie chyba najbardziej ze wszystkich, bo bardzo lubię pierwsze rozdziały „Krwi elfów” właśnie z uwagi na ciepłą atmosferę i szacunek, którym nawzajem darzą się występujący w nich łowcy potworów. Trzeba jednak przyznać, że wątek ten ostatecznie kończy się w naprawdę satysfakcjonujący, gorzki sposób, a wcześniej można się nieźle obśmiać obserwując intrygę, która ma na celu zdyskredytowanie Geralta za pomocą… uwiedzenia go przez jedną z wiedźminek – trzeba bowiem zaznaczyć także, że w serialowym uniwersum wiedźmini mają jakoby, zależnie od interpretacji, być aseksualni lub impotenccy, przez co seks ma być dowodem na to, że Geralt nie jest w pełni mutantem.
Inną poważną zmianą jest osoba głównego antagonisty serialu – chociaż kolejne (zwłaszcza w drugiej połowie serii) odcinki łączy wątek Geralta i Ciri, autorzy uznali, że wiedźminowi z Rivii przyda się także jakiś nemezis. Samą decyzję osobiście popieram, ale jej realizację – już niekoniecznie. Naczelnym złym uczyniono bowiem… Falwicka – tego gościa, który pojawia się w „Głosie rozsądku” i nawet nie pełni w nim większej roli. Tutaj Falwick zaczyna jako wiedźmin Gwidon, wygnany za zamordowanie niewinnych ludzi w celu zdobycia jedzenia i nowych rekrutów dla Kaer Morhen. Skąd ta zmiana miana? Nie mam pojęcia – po prostu wypędzając go Vesemir nazywa renegata Falwickiem, hrabią Moen. I może się czepiam, ale jaki to ma sens? Przecież Falwick nie mógł dołączyć do bractwa, będąc już dorosłym mężczyzną, nie widzę go także jako szlacheckiego syna, bo żaden arystokrata nie wybrałby dla dziecka takiej kariery. Jasne jest także, że nie było to podarowanie mu ziemi, której Vesemir wyglądający jak proszalny dziad nie mógł posiadać (zresztą, formacja jest przedstawiona jako biedna i upadająca, co zresztą było motywacją dla zbrodni Gwidona). I w ogóle, dlaczego po prostu nie zabito go na miejscu jako renegata? Nie mam pojęcia. Zresztą, wiedźmin i hrabia Moen to nie jedyne wcielenia Gwidona, pojawia się on bowiem także jako prowodyr wojny z elfami, nilfgaardzki szpieg (wyjątkowo kiepski, bo wszyscy wiedzą, że para się tym właśnie zajęciem) i oczywiście rycerz zakonu Białej Róży. Jeśli jednak myślicie, ze wiedźmińska przeszłość Falwicka sprawi, że jego ostateczny pojedynek z Geraltem będzie długi, epicki i wyczerpujący, to, no cóż, srogo się przeliczycie – do tego jednak dojdziemy.
Postacie i aktorstwo
Skończmy jednak pastwienie się nad „motywizacją” opowiadań i przejdźmy do postaci, zaczynając tym razem od pochwał. Na pierwszy plan, zgodnie z materiałem źródłowym, wysuwają się w serialu Geralt, grany przez Michała Żebrowskiego i Jaskier, w którego wciela się Zbigniew Zamachowski – i trzeba przyznać, ze obaj panowie sprawdzili się w swoich rolach naprawdę dobrze, nawet jeśli ich charakterystyki zostały nieco zmienione. Żebrowski nie jest więc dokładnie takim Geraltem, jak ten powieściowy i chociaż zdarzają mu się spadki formy, naprawdę wkłada kupę pracy w swoją postać, stara się nadać jej jakiś charakter i autorski sznyt oraz odgrywa ją nad wyraz konsekwentnie – jego wiedźmina można więc naprawdę polubić i kibicować mu w kolejnych zmaganiach. Zamachowski w teorii zupełnie nie nadaje się na przystojnego niczym elf trubadura, ale szybko przestaje nam to przeszkadzać – aktor gra lekko, przyjemnie i niewymuszenie, a subtelne zmiany w zachowaniu w stosunku do książkowego oryginału (np. tam jest niepoprawnym bawidamkiem, tutaj ten wątek pojawia się wyłącznie jako oszczędnie dawkowany żart) sprawiają, że w kontekście opisywanego dzieła taka interpretacja naprawdę działa. Zamachowski znakomicie poradził sobie także z partiami wokalnymi, a wykonywanych przez niego utworów słucha się naprawdę przyjemnie. Jakość kreacji w/w panów o poziom podnosi także to, że serial moim zdaniem bezbłędnie (i piszę to zupełnie szczerze) oddaje relacje tych dwóch bohaterów. Reżyserowi udało się przenieść na ekran skomplikowaną przyjaźń tak przecież odmiennych od siebie gentlemanów i idealnie pokazać, jak ważny dla Geralta jest Jaskier i że bez niego wiedźmin mógłby zawędrować w naprawdę mroczne miejsca, mówiąc oczywiście metaforycznie (dokładnie tak, jak Batman bez Robina, swoją drogą).
Niestety, wśród reszty bohaterów próżno szukać tak dobrych kreacji, chociaż kilku innych aktorów także zagrało całkiem nieźle: Andrzej Chyra jest świetnym Borchem, Anna Dymna radzi sobie jako Nenneke, a Maciej Kozłowski udanie wciela się w Falwicka; również kilka postaci pobocznych jest całkiem sympatycznych. I tutaj pochwały się kończą, bowiem to, co prezentuje sobą reszta obsady woła o pomstę do nieba. Na planie zgromadzono wielu dobrych i kilku naprawdę znakomitych aktorów, ale większość z nich zupełnie nie przyłożyła się do swojej pracy i odbębniła straszną fuszerę. (Osobiście uważam, że po prostu uznali gatunek fantasy za niegodny wszelkich starań, kiedy bowiem serial był kręcony, nie mieliśmy jeszcze „Władcy Pierścieni” czy „Gry o Tron” i na magię, smoki i potwory patrzono raczej z przymrużeniem oka. Z drugiej strony, mieliśmy przecież „Herculesa”, który udowadniał, że charyzma aktorów bywa ważniejsza niż ich warsztat czy też „Xenę”, która znakomicie pokazywała, że na komedii i przesadzie można oprzeć udaną produkcję. Zresztą, los fantasy w sumie niezbyt się odmienił, gdyż poza w/w i może pierwszą częścią „Hobbita” nie dostaliśmy w XXI w. żadnego naprawdę udanego filmu w tej konwencji.) Dla przykładu, w roli Calanthe wystąpiła Ewa Wiśniewska (Brązowy Lew Gdański, Złote Grono i Złota Kaczka za „Cudzoziemkę” w latach 86-87), a jej córkę Pavettę zagrała Agata Buzek (która parę lat później zachwyciła wszystkich rolą w „Rewersie”) – ani jednej, ani drugiej nie można odmówić talentu, a obie zagrały na poziomie Tommy’ego Wisseau w „The Room”; to samo można zresztą powiedzieć o Jerzym Nowaku (Vesemir), Bronisławie Wrocławskim (Istredd), Olgierdzie Łukasiewiczu (Stregobor) czy wielu innych. Palmę pierwszeństwa w najgorszym aktorstwie otrzymuje jednak Grażyna Wolszczak za rolę Yennefer – ta, ekhem, kreacja jest po prostu tragiczna, a pani Wolszczak odgrywa charakterną czarodziejkę z takim entuzjazmem, że obawiałem się, że zaraz padnie w środku wypowiadanego zdania i zacznie donośnie chrapać (kiedy Jaskier strofuje ją za stosunek do Geralta, aż chce się mu bić brawo). Na drugim krańcu emocjonalnego kontinuum mamy za to Marię Peszek jako Iolę Pierwszą, która gra z taką emfazą, że dorównać jej może tylko sławetne „You are tearing me apart, Lisa!”. Spora krytyka spadła także na wcielającą się w Ciri Martę Bitner i chociaż zasadniczo się z nią zgadzam, to jednak dziecięcy aktorzy zawsze stanowią wielką niewiadomą i udany występ na przesłuchaniu nie zawsze gwarantuje taki sam poziom przed kamerą; zresztą, jechanie po kilkulatce nie wydaje mi się zbyt eleganckie.
W kwestii postaci i aktorstwa nie zawinili jednak wyłącznie aktorzy – równie ciężkie cęgi należą się także osobom odpowiedzialnym za casting. Ludzie odpowiedzialni za tę część produkcji w wielu wypadkach poszli po linii najmniejszego oporu, zatrudniając po prostu najbardziej znanych w tamtym czasie artystów, nie bacząc na to, jakie role odgrywali wcześniej i jak bardzo są z nimi kojarzeni przez widownię albo też czy w ogóle do takiego filmu lub roli się nadają. W jednym z odcinków najpierw ujrzymy więc Paździocha pilnującego brodu, a paręnaście minut później Stępnia wyzywającego smoka na pojedynek – panowie Ryszard Kotys i Marek Walczewski mają w karierze wiele ról, ale na początku obecnego wieku nie mogli od razu nie przywodzić na myśl „Świata według Kiepskich” czy „13 Posterunku”; podobny problem, chociaż już o mniejszym natężeniu mieli także choćby Mirosław Zbrojewicz czy Michał Milowicz (obaj „Chłopaki nie płaczą”, odpowiednio Grucha i Bolec). Zwłaszcza ten ostatni jest dla mnie symbolem generalnie bardzo słabego castingu (aczkolwiek i wzloty mu się trafiały, vide wspomniani wcześniej Chyra, Dymna i Kozłowski) do „Wiedźmina”, bo chociaż jego aparycja czy styl gry znakomicie sprawdziły się w świetnych przecież komediach gangsterskich (poza w/w także „Poranek kojota”, mój ulubiony polski film tego typu), to jednak do fantasy pasuje jak pięść do nosa. Warty odnotowania jest również fakt zatrudnienia do roli wiecznie młodego Filavandrela aén Fidháila (przywódcy elfów z Dol Blathanna)… Daniela Olbrychskiego (który oczywiście zagrał żałośnie) – zaprawdę, lepiej by dla całości wyszło, gdyby zrezygnowano z tych wszystkich gwiazd i ich zapewne niemałych honorariów na korzyść nieopatrzonych, początkujących aktorów, którzy mogliby się naprawdę przyłożyć do swoich ról z nadzieją na wybicie się na adaptacji tak znanego cyklu książek.
Skoro mamy postacie i ich relacje, w serialu nie można było uniknąć tematu seksu – zresztą Sapkowski nigdy tego nie robił, ba, jest on obecny w większości opowiadań. Kiedy jednak pisarzowi udawało się tworzyć wysmakowane i pomysłowe opisy miłosnych zbliżeń (np. ta pomiędzy Geraltem a Fringillą Vigo w toussainckiej bibliotece), twórcy serialu kompletnie położyli ten temat. Ponownie nawiąże tu do filmu Tommy’ego Wisseau, gdyż podczas scen seksu Geralta i Yennefer czułem się tak, jakbym oglądał właśnie igraszki Lisy i Johnny’egp z „The Room” (przy czym niespójna kolejność wymieniania partnerów poszczególnych płci jest tutaj w pełni zamierzona) – zaiste, aż dziw, że nikt tutaj niczyjego pępka nie penetrował. Nie tylko reżyser jest tutaj winny, swoje dołożył też scenarzysta i są to chyba jeszcze większe dziwy. W Cintrze mamy np. postać rudej szlachcianki (czyżby jakieś nawiązanie do Triss?), która jest cholernie napalona na Geralta (chyba definitywne nawiązanie do Triss) i która w związku z tym nie waha się na nim, ekhem, usadowić, kiedy ten jest wyczerpany magicznym zaklęciem Pavetty (taki gwałt na śpiocha). Kiedy zaś Jaskier snuje plany wspólnej wędrówki z dopplerem Dudu, jedną z wymienianych przez niego zalet takiego kompana jest możliwość posiadania dzięki temu każdej kobiety – do tego nawet ja nie mam komentarza, a uważam się za dość wygadanego.
Tyle pisałem o postaciach i relacjach, a zupełnie pominąłem rzecz tutaj najważniejszą, czyli dialogi. Te są… różne i raczej przeciętne, niewiele z nich zapada w pamięć, a te, które zapadają, raczej nie są zbyt dobre („kiedy driada mówi, że cię lubi, to znaczy, że cię kocha”, „ci mniejsi wiedźmini podobno są kobietami i można z nimi robić różne rzeczy”, „smok to nie mysz, dużo je” itp. itd.) – obecność takowych jest jednakże zgodna z „kanonem”, jako że mimo iż Sapkowski na ogół pisze świetne wymiany zdań, zdarzyło mu się popełnić także kilka naprawdę koszmarnych. Oczywiście, część książkowych wypowiedzi także do serialu trafiła, ale jako że znałem już je wcześniej, nie wywołały u mnie większych reakcji – ci, którzy z opowiadaniami nie mieli do czynienia, może usłyszą w serialu parę perełek. Także kilka dialogów bardziej humorystycznych oceniam pozytywnie – naprawdę rozbawiły mnie chociażby szpile, które Geralt wbijał Tailesowi podczas ich pojedynku. Ogólnie, nie jest pod tym względem źle, aczkolwiek dobrze też nie.
Realizacja
Dwa akapity wyżej wspomniałem o tym, jak duża część budżetu produkcji musiała zostać przeznaczona na aktorskie gaże, nic więc dziwnego, że tak mało pieniędzy starczyło na samą realizację serialu. Ze wszystkich składników dotyczących kostiumów, charakteryzacji, scenografii, efektów specjalnych itp. najlepiej wyszły chyba dwa pierwsze. Ubrania, które noszą aktorzy moje oko są całkiem udane, jednakże i tutaj strasznie spartolono dwie rzeczy. Po pierwsze, z niewiadomych względów wiedźmini (poza Geraltem, który w mojej opinii wygląda wręcz kapitalnie, naprawdę brawa) noszą się mniej więcej po… japońsku – kimona, samurajskie hełmy i zbroje, nawet ich żelazne miecze to katany; w ogóle nie przystaje to do reszty świata przedstawionego i nie ma żadnego sensu. Po drugie, elfy straciły tu całe swoje dostojeństwo i wyglądają nieco jak parodie Indian; na dodatek wszyscy noszą identyczne fryzury, mające głownie za zadanie zamaskować fakt, że wykonano o wiele mniej atrap spiczastych uszu niż było to potrzebne i posiada je zaledwie garstka elfów. Także krasnoludów nie potraktowano łaskawie, nawet nie starając się jakoś zimitować ich niskiego wzrostu – zdecydowana większość jest niewiele niższa od ludzi, na tyle, na ile starano się dobrać niezbyt wysokich odtwórców tych ról. Ogólnie zresztą twórcy chyba wiedzieli, że nieludzie im nie wyszli, gdyż usilnie starali się unikać określeń takich jak „elfy” czy „krasnoludy”, zamiast tego nazywając ich na ogół ludźmi (tak, ludźmi, nie ludem) starszej krwi lub czymś w tym guście. (Tak wracając na chwilę do wierności cyklowi, Ciri jest w serialu ważna nie jako klucz do kontrolowania Cintry, a jako osoba, która z racji posiadania starszej krwi mogłaby zjednoczyć wszystkie rasy. Na końcu zresztą Geralt zabiera ją nie do wiedźminów, a elfów właśnie, a i wcześniej planuje ukryć ją wśród driad.)
Dalej mamy scenografię, którą można podzielić na plenery, miasta i grody oraz wnętrza. Jeśli chodzi o to pierwsza, za tło scen w dziczy robią tutaj tereny wyłącznie polskie, co się bardzo chwali, zwłaszcza że są bardzo urokliwe. Problem jest jednak taki, że zastosowano tu olbrzymi recykling miejscówek i szybko zaczynamy rozpoznawać poszczególne lokacje, a przecież jeden fragment lasu nie tak łatwo od innych odróżnić. Wygląda to dosyć śmiesznie, zwłaszcza że np. jeden odcinek kończy się na plaży, wzdłuż której Geralt wraca z Novigradu, a kolejny zaczyna się od Geralta w tym samym miejscu, jadącego w przeciwną stronę, tyle że tym razem kieruje się on do Cintry. Jednakże, recykling plenerów to nic w porównaniu z recyklingiem, któremu poddany został Malbork; krzyżacki gród gra bowiem tu każde miasto, miasteczko i zamek, jaki odwiedzamy – twórcom nie chciało się nawet filmować go z różnych stron. Sceny rozgrywające się we wnętrzach straszą za to kompletną pustką – zwykle mamy w nich wyłącznie krzesło i tyle. Żadnych obrazów, arrasów, dywanów czy innych ozdób, tylko te puste, kamienne ściany i to pieprzone krzesło. Lenistwo czy oszczędności – większość wskazuje na to ostatnie.
Przejdźmy więc do wisienki na torcie, czyli do efektów specjalnych. W pamięci widzów zapisał się głównie osławiony złoty smok, który do dzisiaj jest w polskiej popkulturze przykładem tragicznie wykonanego efektu oraz dowodem na nieudolność filmowców i niewielki budżet produkcji. Powiadam jednak: w porównaniu do innych potworów ten smok wygląda wcale nieźle. W tym samym odcinku mamy do czynienia np. z pisklęciem tego gatunku (czy wszystkie gadzie dzieci określamy pisklętami, czy tylko smocze?), grane przez ciągniętą na sznurku gumową kukłę czegoś, co przypomina skrzyżowanie Godzilli i konika morskiego – nieruchoma, szpetna lalka przytulana i głaskana przez Yennefer czy Borcha wygląda po prostu komicznie, a Wolszczak ledwie powstrzymuje się przy tej czynności od śmiechu. W roku 2002 guma królowała zresztą wśród polskich potworów, bo wszelkie bazyliszki, skolopendromorfy, zeugle i kikimory także wykonano z tego materiału, na dodatek wszystkie bardzo kiczowato. Autorzy mieli co prawda na tyle zdrowego rozsądku, by większość z tych stworów pokazywać na krótko i nie w pełnej krasie, ale w zasadzie niewiele to pomaga, bo nawet krótkie migawki wystarczą, by złapać się za głowę. Moją ulubienicą jest jednak strzyga grana przez gościa ubranego w maskę przypominającą połączenie klingona i predatora, poruszającego się pokracznymi susami. Naprawdę, polecam poszukać tej sceny na YouTubie, gdyż sam ryknąłem głośnym śmiechem, gdy po raz pierwszy ujrzałem na ekranie przeklętą królewną.
Jednak nie samymi walkami z potworami wiedźmin żyje – potrzebne mu są jeszcze pojedynki z ludźmi. Na tym etapie tekstu nie zaskoczę chyba nikogo, jeśli powiem, że także ten element został kompletnie położony, co boli tym bardziej, że Sapkowski bardzo przykładał się do dokładnego i dynamicznego opisywania starć Geralta. Za choreografię walk odpowiadał Jacek Wysocki, jakoby jeden z najwybitniejszych w kraju mistrzów sztuk walki dalekiego wschodu, ale albo jest to tytuł na wyrost, albo Azjaci mają zupełnie inną definicję dobrze wyglądającej potyczki niż my. Prawie wszystkie walki Geralta, także ta „ostateczna”, z Falwickiem, wygląda następująco: najpierw Geralt wykonuje powolne uniki przed niemrawymi atakami machającego mieczem jak cepem przeciwnika, po czym kończy cały pojedynek jednym cięciem – żadnego skakania wokół siebie, żadnego kontaktu ostrzy, nic. Jedynym starciem, które może się podobać, jest to z Renfri i jej towarzyszami, zwłaszcza że Dzierzba jako jedyna wydaje się być dla wiedźmina jakimkolwiek zagrożeniem – wiem, że Geralt to mistrz miecza i w ogóle, ale jednak przydałoby się od czasu do czasu nieco o niego zadrżeć.
Podsumowanie
Czy więc „Wiedźmin” z 2002 roku jest złym serialem? Z całą pewnością tak – to twór cholernie przaśny, ale nie tak bardzo, jak się spodziewałem. Mało tego: pierwsza połowa (tak do 6.-8. odcinka), chociaż koszmarnie głupia, jest jednocześnie niezamierzenie śmieszna i w wielu miejscach tak zła, że aż dobra – aż dziw, że nikt nie nagrał jeszcze o niej serii omówień czy czegoś w tym guście. Później robi się trochę nudnawo, ale jesteśmy wtedy na tyle „wciągnięci” w całość, że głupio nam nie obejrzeć do końca, tym bardziej, że chociaż wiele osób zaangażowanych w produkcję poszło po linii najmniejszego oporu, to inne się do tego naprawdę przyłożyły i uważam, że gdzieś tam w środku tli się płomień nadziei, że mógł to być co najmniej porządny serial. Co jednak najważniejsze, dzieło to naprawdę budzi emocje i ciekawość oglądającego, przynajmniej u mnie – chciałbym o nim nie tylko dowiedzieć się jak najwięcej, ale i analizować, dyskutować i rozmawiać. A to chyba w tworze kultury jest najważniejsze.
Opinie
Malbork NIE GRAŁ TAM KAŻDEGO ZAMKU!
Świątynia „Melitele” to zamek Grodziec!
Świątynia, jak sama nazwa wskazuje, nie jest zamkiem. Poza tym jeden wyjątek to i tak kiepsko.