Jak uczono nas w szkole, każda historia musi mieć początek, rozwinięcie i zakończenie. Jeśli początek jest kiepski, jeszcze nie wszystko stracone – autor wciąż może nas przekonać do swojego dzieła dalszą częścią opowieści. Gorzej, jeśli to zakończenie jest do niczego – w tym wypadku nie ma już możliwości odbicia się od dna, a skopana końcówka może nam obrzydzić całość do końca życia; rana jest podwójnie bolesna, jeśli wcześniejsze perypetie bohaterów nam się podobały. W niniejszej Myśli wymieniam TOP7 najgorszych moim zdaniem zakończeń, z którymi się spotkałem przez lata pochłaniania popkultury. Zapraszam.
Kolejność alfabetyczna.
„How I Met Your Mother”
Mimo że nie jest to fantasy, science fiction ani horror, nie mogę nie uwzględnić tutaj tego tytułu. Dla tych, którzy nie wiedzą, narratorem „How I Met Your Mother” jest ojciec, który opowiada swoim dzieciom historię poznania ich matki, a przynajmniej tak się nam i im wydaje. W ostatnim odcinku okazuje się jednak, że jego ukrytym motywem była chęć wznowienia dawnego związku, a opowieść miała przedstawić potomkom, jak ważna we właściwie całym jego dorosłym życiu była jego stara-nowa partnerka. I szczerze mówiąc, mogło być to całkiem ciekawe rozwiązanie – ludzie wszak uwielbiają zwroty akcji i kochają być zaskakiwani („I am your father” na przykład). Problem w tym, że HIMYM zostało okropnie rozwleczone, a tytułową matkę wprowadzono dopiero w ostatnim sezonie, przez co przynajmniej ja byłem już mocno znużony całym serialem i poczułem się nieco oszukany, że na zakończenie, które mogło nadejść o wiele szybciej musiałem czekać o przynajmniej trzy lata za długo. „How I Met Your Mother” jest więc przykładem na to, że nawet dobry pomysł będzie źle odbierany w momencie, w którym zostanie zaprezentowany za późno, kiedy odbiorcy mają już dość całości i chcą po prostu, by to wszystko się już skończyło.
„Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull”
Może Was zaskoczę, ale jestem jednym z tych nielicznych widzów, którym ostatni (niestety, jedynie do tej pory ostatni, a nie po prostu ostatni) „Indiana Jones” dosyć się podobał – Harrison Ford nie był jeszcze tak stary, by patrzenie na niego w scenach akcji bolało (w przeciwieństwie do „Star Wars: The Force Awakens”), Shia LeBeouf w roli jego syna bawił mnie momentami niemiłosiernie (i to w tym pozytywnym kontekście), a przetrwanie wybuchu nuklearnego w lodówce w świecie, w którym profesor uniwersytetu buja się na linach i leje naziolów i komuchów po mordach nie wydało mi się ani trochę naciągane. Dobre wrażenie popsuło jednak zakończenie, a raczej pomysł na wprowadzenie w nim do kanonu kosmitów, którzy pasowali do serii jak pięść do nosa – przygody Indiany zawsze obracały się wokół religijnych artefaktów, dziwnych obrzędów i sił nadprzyrodzonych, a tutaj nagle wyskakują nam z przybyszami z innych planet, którzy pomogli Inkom zbudować piramidy; nie widzę żadnego powodu, by Kryształowa Czaszka nie należała do tej samej kategorii, co Arka Noego lub Święty Graal. Ponadto to, co dzieje się w ostatnich minutach filmu jest po prostu głupie i kiepsko pokazane – wstyd dla scenarzysty, reżysera i speców od efektów specjalnych.
„King Arthur: Legend of the Sword”
Zasadniczo nie lubię filmów Guya Ritchiego (chociaż jest wyjątek w postaci „The Man of U.N.C.L.E.”) i jego wersja opowieści o królu Arturze również mi się niezbyt spodobała – miała swoje momenty, ale jak to u tego reżysera była nudnawa i wizualnie przekombinowana (za to dzięki niej przekonałem, że Charlie Hunnam byłby znakomity w roli Green Arrowa). Największy problem mam oczywiście z zakończeniem. Na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku: Artur pokonuje swojego złego wuja w jego mrocznej formie, królestwo uratowane, wszyscy są szczęśliwi, zróżnicowani etnicznie rycerze mogą zasiąść do okrągłego stołu. ALE. Duża część filmu opowiada o tym, jak to przyszły król musi zaakceptować swoje dziedzictwo po to, by móc wyzwolić pełnię mocy Excalibura – właśnie to dzieje się w finale i jest moim głównym problemem. Chciałbym, by obrazy przedstawiające drogę bohatera kończyły się tym, że zaczyna on wierzyć w siebie i tym samym znajduje nowe pokłady pewności siebie i wewnętrznej energii, co pozwala mu pokonać każde wyzwanie. Tutaj mamy do czynienia wręcz z uwstecznianiem Artura, który wcześniej radził sobie znakomicie bez żadnej magicznej pomocy, a teraz musi wymachiwać kawałkiem zaklętego żelaza, bo inaczej dostaje potężne baty. Na dodatek, powyższe zakończenie byłoby ładnym kontrastem do wcześniejszego pojedynku Uthera i Vortigerna, kiedy to ten pierwszy przegrał przegrał pomimo dzierżenia Excalibura, co pokazałoby, że nie liczy się miecz, a ten, kto nim włada. Sami zdecydujcie, które rozwiązanie bardziej Wam pasuje.
„Mass Effect 3”
Chyba najbardziej znany przypadek z tej listy; każdy, kto interesuje się grami komputerowymi musiał o nim słyszeć. Przed wydaniem produkcji byliśmy karmieni zapowiedziami, że zakończenie trylogii komandora Sheparda będzie zależeć od naszych działań podczas rozgrywki oraz że odbije się w nim wiele podjętych przez nas wyborów, a już na pewno nie będzie to prosty wybór A, B czy C. Kiedy jednak dobrnęliśmy do końca, okazywało się, że mamy do czynienia z tym ostatnim, a złośliwi twierdzą, że decydowaliśmy wyłącznie o tym, jaki filtr kolorystyczny zostanie nałożony na outro. Przymuszone przez graczy BioWare wypuściło co prawda darmowe DLC „Extended Cut”, ale moim zdaniem zmieniło ono niewiele – dodatkowa scenka, kilka kolejnych bezsensownych wywodów Katalizatora i pokaz slajdów z narratorem to nie to, czego oczekiwałbym po ludziach, którzy choćby w „Dragon Age” dowiedli, że potrafią skończyć fabułę w sposób naprawdę satysfakcjonujący. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że gracze sami wykoncypowali dużo ciekawsze i bardziej logiczne zakończenie znane jako Teoria Indoktrynacji – mam teorię, że właśnie tak wyglądało to według BioWare, ale firma obraziła się, że klienci sami na to wpadli zamiast dowiedzieć się o tym z płatnego DLC i ostatecznie zdecydowali się iść pod prąd. Szkoda, że losy komandora Sheparda – prowadzonego przez nas przez całą trylogię – kończą się w tak bardzo niesatysfakcjonujący sposób.
„Prince of Persia” (2008)
„Prince of Persia” z 2008 r. to moja ulubiona gra akcji, chociaż może lepiej byłoby ją nazwać platformówką. Dla takiego nooba w tych gatunkach jak ja, jej największą zaletą jest przystępność dla mniej wprawnych graczy, którzy w łatwy, banalny wręcz sposób mogą wykonywać niesamowite akrobacje i stosować widowiskowe strategie walki. Jedna i druga umiejętność na pewną przydadzą się, kiedy naszym zadaniem jest asystować księżniczce Elice w oczyszczeniu władanej przez jej rodzinę krainy, uległej niedawno zepsuciu za sprawą mrocznego boga Arymana. Na końcu przygody oczywiście pokonujemy bóstwo wszelkiego zła, ale by tego dokonać, Erika musi poświęcić się, by uwolnić zamkniętą w niej moc i na powrót uwięzić przeciwnika w świątyni Ahurów. I gdyby gra kończyła się tutaj, byłoby kapitalnie. Mamy heroiczną śmierć, mamy pogrążonego w żałobie bohatera, podanego na złotej tacy do następnej części. Niestety, po wszystkim produkcja każe nam prowadzić naszą postać dalej, aż do… ponownego uwolnienia Arymana z więzienia, w którym właśnie go zamknęliśmy! W ten sposób nie dość, że tracimy bardzo emocjonalne zakończenie, to jeszcze powoduje to u nas (a przynajmniej u mnie) poczucie, że cała nasza bieganina poszła na marne i niepotrzebnie staraliśmy się oczyścić okolice. Na szczęście możemy po prostu wyłączyć grę po złożeniu Eriki w grobie i uznać, że nasz Książę nie był na tyle samolubny, by zbezcześcić poświęcenie swej przyjaciółki – jest to jednak wyłącznie „sztuczne” rozwiązanie, które każe nam przerwać rozgrywkę zanim zobaczymy jej ostatnie sceny.
„The Sims”
Od razu zaznaczam, że chodzi tu o pierwszą część, jedyną, w którą grałem – być może w kolejnych (ile to już ich było? trzy?) rozwiązano to zupełnie inaczej. Większość z Was zapewne zdążyło już zakrzyknąć: „Ale jak to, przecież tu nie ma zakończenia!”. Dokładnie, nie ma, a powinno być, i to bynajmniej nie dlatego, że ludzie kiedyś umierają, nawet bez zamykania ich w przestrzeni 1 na 1 ani podstępnej kradzieży basenowej drabinki. Po prostu moim zdaniem wszystko powinno kiedyś się kończyć w jakikolwiek sposób, a nie trwać w beznadziejnym zawieszeniu, kiedy chęć zabawy już odpływa, ale mimo wszystko gracz czuje, że nie może skończyć w połowie i trwa niczym uwięziony w tej pętli czasu (bo powtarzalność czynności w „The Sims” jest olbrzymia). Innymi słowy, choć może to paradoks albo inne mądre słowo, ale brak zakończenia to także złe zakończenie, możliwe że najgorsze ze wszystkich. Jakby jednak komuś nie pasuje taka interpretacja, może tutaj wstawić „The Mist” z 2007 r. z Thomasem Janem w roli głównej.
„Wonder Woman”
Może to kontrowersyjna opinia, a może nie, ale „Wonder Woman” to jeden z moich ulubionych filmów superbohaterskich – może nie tak dobry jak najlepsze filmy Marvela, ale trzymający się dość blisko za ich plecami. Większość zasług za jakość produkcji należy zapisać na konto dwóch pań: Gal Gadot, która znakomicie odnalazła się w tytułowej roli oraz Patty Jenkins, która równie udanie poprowadziła całość przedsięwzięcia. No, prawie całość, gdyż zakończenie zdecydowanie jej nie wyszło. Z jednej strony końcówka zaprzepaszcza ciekawą interpretację Aresa, który nie pcha ludzi do wojny, a tylko inspiruje ich do tworzenia narzędzi jej prowadzenia; mimo że grecki bóg twierdził, że jego śmierć nie zakończy wojny, po jego pokonaniu dokładnie to się stało. Z drugiej, kompletnie nie spina się ona z „Batman v Superman”, według którego Diana zwątpiła w ludzi po I wojnie światowej i z tego powodu wycofała się z walki o ich sprawy – dlaczego, skoro widziała, że wszystkiemu winny jest bóg, a nie człowiek? Mam teorię, że studio optowało za zakończeniem, w którym po śmierci Aresa wojna nadal trwa, z kolei reżyserka wolała, by było ono bardziej optymistyczne – i akurat wtedy Warner, jak każda wielka kompania znane z naciskania na reżyserów swoich filmów postanowiło dla odmiany postąpić inaczej. Co prawda teoria ta nie jest poparta żadnymi dowodami, a wyłącznie intuicją, ale tak czy owak ostatecznie dostaliśmy sprzeczny z logiką, nudny i durny happy end zamiast czegoś, co byłoby dużo bardziej gorzkie w swoim wydźwięku.
Opinie