Superheroiczne uniwersum Marvela jest bardzo pojemne. Mamy tutaj zarówno zahibernowanych super-żołnierzy z II wojny światowej (Captain America), multimilionerów w zaawansowanych technologicznie pancerzach (Iron Man) czy pochodzących z kosmosu nordyckich bogów (Thor). I mamy też takie postacie jak Doctor Strange – po uszy zanurzone w magii i mistycyzmie. Biorąc pod uwagę, że taki wątek nie pojawił się jeszcze w filmach Disneya-Marvela (najbliżej był bardzo przeciętny “Thor”), można było mieć pewne obawy co do jakości widowiska, nawet mimo tego, ze a) wytwórnia przyzwyczaiła nas do raczej wysokiej jakości swoich produkcji (o ile ktoś lubi ich styl, oczywiście) i b) zarówno widzowie, jak i twórcy byli już przyzwyczajeni do podobnych klimatów przez dość udanego “Harry’ego Pottera”. Czy te obawy okazały się podstawne, czy też nie – dowiecie się z poniższej recenzji. Zapraszam.
Stephen Strange to genialny, znany i bajecznie bogaty neurochirurg, który, jak większość postaci tego typu, jest także butny, egoistyczny i lekkomyślny. Jego praca jest dla niego prawie wszystkim, tak więc gdy na skutek wypadku samochodowego (spowodowanego oczywiście przez siebie) traci sprawność manualną, jest zdruzgotany – desperacko poszukuje nowych metod leczenia jego przypadłości i obwinia wszystkich za swój stan, jeszcze bardziej odpychając jedyną osobę, która chce go wesprzeć: jego byłą dziewczynę, dr Christine Palmer. Gdy wszystko zawodzi, Strange, teraz już biedny jak mysz kościelna, dowiaduje się o tajemniczym miejscu w Nepalu zwanym Kamar-Taj, które dokonało co najmniej jednego cudownego uzdrowienia. Gdy tam przybywa, okazuje się, że jest to siedziba czarodziejów broniących naszego wymiaru przed nadprzyrodzonymi zagrożeniami. Wkrótce Strange dołącza do bractwa i rozpoczyna trening pod okiem Mordo, Wonga i The Ancient One, by stawić czoła renegackiemu czarownikowi Kaeciliusowi.
Zacznijmy od tego, co w “Doctorze” wysuwa się na pierwszy plan, czyli strony wizualnej. W tym zakresie główną atrakcją filmu są widziane także w zwiastunie wypaczenia rzeczywistości – przypomnijcie sobie scenę z obracającym się miastem, a będziecie wiedzieć, o czym mówię. Wygląda to trochę jak w “Incepcji”, tylko że tym razem twórcy poszli na całość – i wygląda to znakomicie. Obracające się podłogi, biegi po ścianach i sufitach, wydłużające się chodniki i inne tego typu atrakcje są szalenie pomysłowe i naprawdę cieszą oko – inna sprawa, że w mojej opinii nie mają dużego sensu nazwijmy to “taktycznego” i inne sposoby walki byłyby bardziej skuteczne; wciąż jednak trzeba docenić speców od efektów specjalnych, którzy do tego filmu naprawdę się przyłożyli. Efekty czarów również są świetne i nadspodziewanie szczegółowe, z sypiącymi się iskrami i innymi tego typu detalami. Kilka scen rozgrywa się także na innych planach rzeczywistości, przypominających to, jak przedstawia się halucynacje po LSD – oglądając je, można doświadczyć zawrotów głowy i zupełnie się nie dziwię, że Strange prawie dostał zawału, kiedy pierwszy raz tego doświadczył..
Inną sprawą, która się bardzo udała jest oczywiście aktorstwo, czemu nie ma co się dziwić, znając biegłość castingową Marvela. Benedict Cunterbatch zaczyna średnio (może zbyt stara się, żeby nie być Sherlockiem, którego ze Strangem chyba łączy wiele rzeczy), ale szybko “łapie” rolę i od tej pory jest już bezbłędny. Wcielająca się w dr Palmer Rachel McAdams gra sympatycznie, a postaci jej i doktora mają ze sobą bardzo fajną chemię. Chiwetel Ejiofor (Mordo) gra na swoim zwykłym, wysokim poziomie (chociaż mógłby podejść do roli trochę bardziej na luzie), a nieznany mi wcześniej Benedict Wong bardzo dobrze wciela się w Wonga. Wszystkich przebija jednak Tilda Swinton w roli The Ancient One, grając nieco wbrew swojemu emploi postać niezwykle ciepłą, przyjazną i uśmiechniętą – warto zwrócić uwagę zwłaszcza na ton jej głosu. Na tle bohaterów pozytywnych średnio wypada oczywiście Madds Michelsen, chociaż tutaj wina nie stoi po stronie aktora, a postaci – Marvelowi po raz kolejny nie udało się stworzyć ciekawego złoczyńcy i chociaż nie jest to na szczęście poziom piwnicy a’la “Antman”, to raczej nikt się Kaeciliusem zbytnio nie przejmie.
Typowym dla filmów Marvela elementem jest także humor, ale tutaj wypada on średnio. Sporo dowcipów czy gagów jest co prawda autentycznie zabawnych, a wyczyny półświadomej peleryny Strange’a to klasa sama w sobie, ale z drugiej strony w wielu wypadkach mamy do czynienia z dosłownie chwilowym zatrzymaniem akcji na jakiś suchy żart, co wygląda po prostu biednie i wymuszenie – może to wina dokrętek, które podobno miały rozjaśnić pierwszą, mroczniejszą wersję montażu “Doktora”. Trochę szkoda, bo scenariusz obrazu jest naprawdę przyzwoity i chętnie zobaczyłbym go w poważniejszej wersji.
Niezależnie od powyższego, na “Doctorze Strange’u” bawiłem się naprawdę dobrze, a twórcy świetnie dali sobie radę z trudnym bohaterem, jakim niewątpliwie jest nasz Stephen. Z niecierpliwością czekam na kolejne pojawienie się tego superczarodzieja, które może nastąpić już w “Thor: Ragnarok”. Jego pierwsze wystąpienie oceniam na 8/10 i serdecznie polecam udanie się do kina i doczekanie do końca napisów.
Opinie