„Wonder Woman” była, ze wszystkich licznie ostatnio pojawiających się adaptacji komiksów, filmem zdecydowanie najtrudniejszym do zrobienia, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, stanowiła kolejną już szansę Warner Bros na udany obraz w filmowym uniwersum DC; w internetach mówiło się nawet, że decydenci wytwórni uzależniają od jej sukcesu dalszy rozwój franczyzy. Co ważne, moim zdaniem występ tytułowej bohaterki w osławionym „Batman v Superman” był najlepszym elementem tego filmidła, tak więc moje nadzieje były sporawe, nawet biorąc pod uwagę tragiczny lub mierny poziom poprzednich produkcji. Po drugie, to pierwszy od wielu lat (konkretnie od „Catwoman” w 2004 i „Elektry” w 2005) film superbohaterski z żeńską protagonistką, i to protagonistką nie byle jaką: Wonder Woman to w zasadzie jedyna na świecie superbohaterka o statucie ikony. Poświęcony jej obraz musiał nie tylko zmyć hańbę dla żeńskich heroin, jaką były dwie w/w produkcje, ale i w pełni oddać sprawiedliwość kreacji Jamesa Marsdena. Ponadto, w dzisiejszym świecie hiperpoprawności politycznej istniała spora obawa, że „Wonder Woman” zmieni się w niestrawną, feministyczną papkę, w której „woman power” będzie nam wciskana do gardła z siłą i łagodnością młota pneumatycznego. Na szczęście, nic takiego nie ma miejsca i reżyserce Patty Jenkins udało się stworzyć film, w której siła protagonistki wynika z osoby protagonistki, a nie z jej płci. Oczywiście, znajdzie się w nim nieco krytyki patriarchatu i pochwały kobiecego spojrzenia na świat, ale wynika to z czasów, w których dzieje się akcja filmu (I wojna światowa), a nie z czasów, w których film był kręcony. Może to oznaczać, że Hollywood wreszcie nauczyło się, że płeć żeńska nie może być dominującą cechą danej postaci, bo przecież tak samo było z Rey z „Przebudzenia Mocy” i mam nadzieję, że ta dobra praktyka się utrzyma.
Rozgadałem się jednak o „backgroundzie”, a nie zdążyłem przedstawić fabuły. Ta zaczyna się na rajskiej wyspie Themiscyrze, zamieszkanej przez Amazonki – wojowniczki stworzone przez bogów w celu ułagodzenia nieco ludzkiej rasy i zaprowadzenia pokoju w pełnym wojen świecie człowieka (tak, też uważam to za wewnętrznie sprzeczne, ale widać sentencja „chcesz pokoju, szykuj się do wojny” była popularna na długo przez Liwiuszem). Diana jest jedynym dzieckiem na wyspie, stąd jej matka chce, by w przeciwieństwie do pozostałych Amazonek wychowywała się ona z dala od brutalności boju; inne zdanie ma sama Diana, a także jej ciotka Antiopa, która w sekrecie szkoli siostrzenicę w sztukach walki. Pewnego dnia spokój Amazonek burzy pojawienie się na wyspie brytyjskiego szpiega Steve’a Trevora i ścigających go niemieckich żołnierzy. Diana uznaje, że wojna, o której opowiada przybysz oznacza powrót Aresa i postanawia towarzyszyć mu do świata ludzi, by odnaleźć i raz na zawsze pozbyć się boga wojny i wywoływanego przezeń zepsucia.
Tak skonstruowana fabuła dzieli film na trzy wyraźne części. Pierwsza to oczywiście Themiscyra, będąca niczym innym, jak długą ekspozycją – wielu recenzentów bardzo chwali sceny rozgrywające się na rajskiej wyspie, ale mnie one nieco wynudziły – poza sekwencją walki z Niemcami w zasadzie nic się tu nie dzieje. O wiele lepszy jest akt drugi, i to zarówno jego część dziejąca się w Londynie, jak i późniejsze przygody Diany i Stevena w Belgii. Wreszcie, mamy akt III, czyli ostateczną rozgrywkę i zakończenie – ta sekwencja jest zdecydowanie najsłabszą częścią obrazu. Ogólnie jednak uspokajam: „Wonder Woman” to dobry film – oglądało mi się go naprawdę przyjemnie i chociaż nie dorównuje on najlepszym z dzieł Marvela i Disneya, to jednak z trzech ostatnich produkcji w/w duetu jedynie na „Doctorze Strange’u” bawiłem się lepiej niż na przygodach księżniczki Amazonek. Olbrzymia w tym zasługa głównego duetu aktorskiego, znakomicie poprowadzonego przez panią reżyser. Gal Gadot jest idealną Wonder Woman – wygląda jak żywcem wyjęta z komiksów i zachowuje się dokładnie tak, jak powinna zachowywać się Diana, zarówno jeśli chodzi o walkę, jak i kontakty z innymi postaciami. Oczywiście, olbrzymia tu zasługa scenariusza, ale aktorka poradziła sobie z wymogami roli śpiewająco. Chris Pine w zasadzie powtarza tu rolę kapitana Kirka ze „Star Treka”, ale gra o klasę lepiej i przede wszystkim tworzy pełnokrwistą postać, a nie wyłącznie dodatek do żeńskiej protagonistki. Również obsada drugoplanowa spisała się świetnie, bo chociaż większość postaci jest tu bardzo stereotypowa, to jednak została odegrana z takim wdziękiem, że kupuje się to bez mrugnięcia okiem. Na koniec zostawiłem sobie złoczyńców. Wielu recenzentów narzeka na ten element filmu, ale moim zdaniem przerysowani wrogowie pasują tak do filmu, jak i czasów, w których się on rozgrywa. Jedynym słabym elementem obsady jest David Thewlis, chociaż w sumie nie za bardzo mogę zdradzić, dlaczego (: okazuje się on być Aresem i tak jest – gość, który wygląda jak David Thewlis Aresem być nie może, obojętnie w jaką zbroję go zakują).
Jednak nie samą obsadą człowiek żyje, a także scenami akcji. Najwięcej takowych przedstawia Dianę mierzącą się z wieloma przeciwnikami na raz i te udały się niestety jedynie połowiczo. Z jednej strony, ich choreografia jest znakomita, a używanie naprzemiennie miecza, tarczy i lassa wyszło bardzo pomysłowo i wygląda naprawdę fajnie. Z drugiej jednak, przeszkadzają kiepskie efekty specjalne i nadużywanie bullet time’u. Wyraźnie gorsza, jak już wspomniałem, jest także ostatnia walka, również dlatego, że nieco przesadzono tutaj z siłą Wonder Woman, stąd przeciwnik nie wydaje się naprawdę jej zagrażać – mam nadzieję, że w „Justice League” nieco Dianę „znerfią”. Ogólnie, w walkach widać wyraźne inspiracje komputerową „Injustice” i raz się to opłaca (walka z Niemcami), a raz nie (walka z głównym złym). Nieco miejsca trzeba także poświęcić oprawie audiowizualnej filmu. Kostiumy i scenografia są naprawdę udane, szkoda tylko, że po opuszczeniu jasnej i kolorowej Themiscyry ponownie mamy do czynienia z wszechobecnym mrokiem i szarością – nie rozumiem, czemu włodarze WB tak upodobali sobie wypieranie świata z kolorów, tym bardziej, że mimo poważnej tematyki „Wonder Woman” jest filmem wyraźnie lżejszym od „Batman v Superman” (a humor w nim jest naprawdę śmieszny i przede wszystkim odpowiednio dawkowany). Spodobała mi się także muzyka, która na dodatek wreszcie wydaje się współgrać z tym, co widzimy na ekranie.
Podsumowując, „Wonder Woman” jest zdecydowanie najlepszym z dotychczasowych filmów dziejących się we wspólnym uniwersum DC Comics/Wonrer Bros. Nie ustrzegła się co prawda kilku wad i nie dorównuje dużej liczbie filmów Marvela, ale stanowi krok w zdecydowanie dobrym kierunku. Jeśli tylko włodarze DC/WB tego nie zepsują, to jestem przekonany, że z takimi nazwiskami jak Patty Jenkins czy Joss Whedon na pokładzie mogą osiągnąć spory sukces. Czego im, sobie i Wam życzę.
Ocena: 7/10 | |
---|---|
|
|
Opinie
Plusik dla redakcji za ich znakomity gust!