Pokłady


Gry komputerowe

Gry towarzyskie

Kultura


TESGIR
Najlepsze miejsce
dla fanów fantastyki

T E S G I R
N a j l e p s z e m i e j s c e d l a f a n ó w f a n t a s t y k i

[Recenzja] Ultimate Spider-Man #1-65


Dodał dnia 29.08.2017 do Komiksy. Brak komentarzy.

W ostatnim czasie pod wpływem “Comics Weekly” postanowiłem nieco rozszerzyć swoje zainteresowania komiksowe i poza DC poczytać także trochę Marvela. Wybór padł na Ultimate Marvel, bo po pierwsze jest to osobny, zamknięty i zakończony już świat, a po drugie bardzo lubiłem “Earth 2” z New 52, a uniwersa te wydają się w swoich założeniach dosyć podobne. Jako że postanowiłem poznać Ziemię-1610 dość dogłębnie, zacząłem od serii, która zapoczątkowała wspomniany imprint, czyli “Ultimate Spider-Man”. Obecnie jestem po lekturze połowy 1 odsłony tego tytułu, co wydaje mi się dobrym punktem do podzielenia się moimi wrażeniami. Zapraszam.

Dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi z Ultimate Marvel, krótkie wyjaśnienie. Około 2000 r. Marvel postanowił, że wypadałoby jakoś przyciągnąć do swoich komiksów nowych czytelników, których odrzucało kilkadziesiąt lat historii ich uniwersum. Postanowili więc przeprowadzić swoisty restart całego swojego świata, ale zrobić to obok, a nie w głównej linii wydawniczej. Tak też powstała Ziemia-1610, na której bohaterowie dopiero co się pojawili i nie mają jeszcze za sobą żadnych przygód, związków i całego tego balastu. Świat ten nie miał był w żadnej mierze dokładną kopią Ziemi-616. a zamieszkujące go postacie miały zostać dopasowane do nowych realiów i potrzeb nowego czytelnika. W takim to właśnie uniwersum zamieszkał Peter Parker – szkolny fajtłapa i nerd, który podczas wycieczki do korporacji Oscorp został ukąszony przez genetycznie zmodyfikowanego pająka (co jest jednym z najlepszych przykładów na uwspółcześnienie historii – w oryginale pająk ów był radioaktywny, gdyż ludzie w latach 70-tych bali się potęgi atomu, z kolei w lata 2000-nych kierowali swoje obawy raczej właśnie w stronę eksperymentów genetycznych). Co było dalej, wszyscy już wiemy z filmów Raimiego: przygoda z wrestlingiem, śmierć wujka Bena, wielka siła-wielka odpowiedzialność i puff – tak powstał Spider-Man, przyjazny pajęczak z sąsiedztwa.

Rozpoczynając lekturę USM miałem jednak pewne obawy co do, paradoksalnie, aktualności komiksu, sposobu narracji i kreacji bohaterów itp. – wszak to, co wtedy miało być odświeżeniem, dzisiaj mogłoby uchodzić już za archaizm. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca i po tytuł spokojnie można sięgnąć bez obawy, że będzie on nieczytalny. Mimo wszystko, w serii wciąż czasami widać mocny wpływ EXTREMALNYCH lat 90-tych (Green Goblin np. nie może być facetem w zielonym wdzianku – musi być wielką bestią miotającą kulami ognia, a stroje X-Menek mogłyby spokojnie pojawić się w porno-parodii mutantów), ale szczerze mówiąc, dodaje to tylko całości specyficznego uroku. Podobnie rzecz ma się z humorem, którego jest tutaj cała masa, i nie mówię tylko o słynnych docinkach głównego bohatera, ale przede wszystkim o rozwiązaniach fabularnych – przykładowo, w jednej historii Spider-Man odwiedza… plan produkcji filmów o jego przygodach (z Samem Raimimi jako reżyserem, Tobbym Maguirem jako Peterem Parkerem i Brucem Campbellem jako Misterio, w którego jakoby miał się wcielić w “czwórce”). Niestety, dość często natrafimy na całkiem głębokie dziury fabularne (np. spoiler), ale raczej nie będą nas one prześladować.

Jednak tym, co najbardziej wyszło scenarzyście, są postacie. Brianowi Michealowi Bendisowi udało się stworzyć ciekawe, dobrze rozpisane persony, które łatwo polubić – wiadomo, czasem szyte są one grubymi nićmi, ale po pierwsze takie są na ogół realia gatunku, a po drugie zupełnie nam to nie przeszkadza. Największe brawa należą się Bendisowi za kreację May Parker, zupełnie różną od tej klasycznej wersji, i rozpisanie jej relacji z Peterem; sam Peter także bardzo się udał (ludzie narzekają na to, że za dużo w nim gniewu, ale jest przez to bardziej interesujący niż kompletna miękka klucha), podobnie jak najważniejsze dziewczyny w jego życiu: Mary Jane Watson i Gwen Stacy. Przeciwnicy wypadają już nieco gorzej, ale i tu nie jest źle – całkiem podoba mi się np., co zrobiono z Carnagem, który nie jest już po prostu “bardziej” kopią Venoma. Jeśli zaś chodzi o rysunki, to wszystkie 65 numerów ilustrował ten sam człowiek, czyli Mark Bagley. Jego styl jest bardzo kreskówkowy, co dobrze pasuje do bohatera i jest całkiem miłe dla oka; jedyne moje zastrzeżenie to twarze nastoletnich dziewcząt, które niejednokrotnie bardziej pasowałyby do kobiet w wieku lat 30 niż 15 (no i tego kadru gościowi nigdy nie zapomnę). Dobra szata graficzna nie byłaby jednak możliwa bez kolorystów, których pracę także muszę tu pochwalić.

Czy polecam więc tę serię? Zależy komu. Jeśli tak jak ja chciałbyś poczytać trochę Marvela, zupełnie nie przejmując się chronologią, kontinuum itp., to zdecydowanie tak, zwłaszcza jeśli lubisz filmy Raimiego, do których sporo tutaj podobieństw. Hardcore’owi fani wydawnictwa raczej nie mają tu czego szukać, z kolei umiarkowanych alternatywne światy mogą nieco rozpraszać. A jeśli chodzi o zupełnych laików – czemu nie, całkiem niezły punkt wejścia w komiksy, o ile będzie się pamiętać, że to tylko linia poboczna.

Opinie


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 *